Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/111

Ta strona została przepisana.

— Nie, bo to, widzisz chłopeczku..., zmieszał się trochę stary, — właściwie to tu jeden z moich towarzyszów polowania prosił mnie, abym jednego swego zająca zawiózł jego babie, a sam wczoraj wróciwszy do Warszawy, oddał swojego właśnie... Hm... tak.
— No, dobrze, już dobrze..., przerwał mu Anatol, — wszystko mi jedno skąd go będziesz miał, jednem słowem, jutro inauguracyjny bankiet.
A niechże się panna Antonina dobrze stara, bo to stary wyjadacz i smakosz nie lada.
— Czekaj, chłopeczku, — zawyrokował stary praktyk, — musimy się z panienką naradzić, co, jak i gdzie. Trzeba zbadać, co ze statków potrzebnych jest w kuchni, a czego brak.
— O ile wiem, — rzekł na to Anatol, — brak tam wszystkiego. Najlepiej dam pieniądze i niech już tam pani kupi, co będzie potrzebne.
Wuj zaraz poszedł z Antoniną do kuchni, gdzie słychać było szuranie po stole i w kredensie nielicznemi naczyniami kuchennemi i szczegółowe narady, co trzeba kupić, aby nietylko jutrzejszy obiad wypadł pomyślnie podany.
Kowalski z Antoniną jeszcze tego dnia poszli za sprawunkami i przed wieczorem