Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/117

Ta strona została przepisana.

i oczom nie wierzył, że to ta sama, którą tak niedawno widział na łożu boleści w szpitalu. I teraz nie była ładna, ale jej czarne, płomienne oczy, wyraźne, ładnie zarysowane brwi, świeże, choć trochę grube wargi i białe, równe, widne w uśmiechu, zęby sprawiały wcale ponętny widok, a naturalne i pełne prostoty obejście, ruchy żywe i zdradzające temperament, oraz miękkie przeginanie się w zgrabnej, szczupłej talii spowodowały Wuja do szepnięcia na ucho, zagapionemu na nią Anatolowi:
Elle a du chien, la petite...
Dwukonką na gumach za chwilę ruszyli za rogatki.
Wuj, jak zwykle, mając mnóstwo znajomych kłaniał się zamaszyście na wsze strony, a jego młodszy towarzysz myślał teraz o siedzącej między nimi, obcej zupełnie istocie, którą jego kaprys wplątał w kanwę jego życia. Zgadywał, jakie też wrażenia kołyszą jej myśli, jak też ona porównywa dzisiejsze swoje położenie, z tem, które wtłoczyło jej do ręki flaszkę z trucizną. Radował się jej radością. Cieszył się w myśli, jak dziecko, że ona teraz jedzie eleganckim fiakrem na gumach, po obfitym i smacznym obiadku i ślizga się beztroskiem spojrzeniem po tłumie spacerującym w alejach, po tym tłumie, wśród którego