Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/119

Ta strona została przepisana.

Jesień‑impresjonistka tysiącem barw umalowała resztki listowia na półnagich konarach potężnych drzew i witkach młodych krzaków, które ciekawie zasłuchały się w gędźbę olbrzymów o królewskiej przeszłości starego parku. Jesienny wiatr odrywał słabe i czerwone, zeschłe liście od macierzystych gałęzi i słał ten różnokolorowy kobierzec miękki i szeleszczący pod stopy przechodzących.
Słońce szybko skłaniało się ku zachodowi i jaskrawą purpurą oblewało wierzchołki drzew i łachę Wiślaną...
Trzeba było wracać.
Gdy wjeżdżali w Ujazdowskie Aleje, latarnie uliczne już się paliły, a chłód wieczorny wpędził spacerowiczów do domów.
Wuj zaproponował, aby kolację zjeść w gabineciku, a dla dokompletowania towarzystwa zajechać po jego znajomą do wędliniarni.
We czworo poszli do restauracji, w której nie spodziewali się spotkać nikogo ze znajomych.
Wesoła kolacyjka nie mogła jednak przeciągnąć się zbyt długo, gdyż panna sklepowa obawiała się mamy, więc chciała przed zamknięciem bram wrócić do domu, a i Antonina czuła się znużona zbyt forsownem wejściem w nowe życie bezpośrednio po leżeniu w szpitalu i długiej dyjecie. Jak zwykle w ta-