Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/128

Ta strona została przepisana.

rami żandarmerji na chwiejnych nogach i wymyślającego wojskowym na całą salę. Kelnerzy z zarządzającym na czele starali się uspokoić wzburzonego Holcmana, lecz to zdawało się go jeszcze bardziej rozdrażniać. Żandarmi na razie zachowywali zimną krew, chociaż jeden z nich już wstawał z krzesła z zamiarem jakby reagowania na napaść, gdy trzej przyjaciele zjawili się obok Karola. W stanie, w jakim się teraz Karol znajdował, nikt z jego paczki nigdy go nie widział, to też zdziwili się wszyscy trzej i dopytywali się, o co mu chodzi.
Karol nie przywitał się nawet z nimi, zawołał tylko:
— Idźcie sobie do djabła! i jakby zażenowany zmitygował się i, odprowadzony przez kelnerów, skierował się ku wyjściu.
Z niemałem zdziwieniem dowiedzieli się od zarządzającego, że ten pan co dzień się tu upija i zwykle robi jakąś awanturę.
Tym razem podobno ubzdurał sobie, że któryś z żandarmów fiksował go wzrokiem.
— Szczęściem, że tym razem trafił na żandarmów; to polityczni, więc znają się na dyplomacji, więc nie odpowiadali na zaczepki pijanego. Ułani, albo jeszcze gorzej huzarzy, jej, jej... niech Bóg broni, coby tu było...
Długą chwilę trzej przyjaciele z pewną troską