Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/134

Ta strona została przepisana.

W jej mowie raziły go czasem prostackie jej wyrażenia, a innym razem podziwiał zwroty, których się w jej ustach nie mógł spodziewać. Jednem słowem była dlań zagadką.
Interesowała go coraz bardziej. Traktował ją z pobłażliwą wyższością, a ona okazywała mu pełną zaparcia się siebie uległość, ale też i pewnego rodzaju żądanie posłuchu w niektórych kwestjach poważnej opiekunki.
Nieraz, gdy chciała zapalić elektryczność, gdy szara godzina podczas ich sjesty przechodziła stopniowo w nocną, prosił ją, aby tego zaniechała i podświadomie życzył sobie, aby wreszcie wyszła z tej roli bezosobowej przyjaciółki, żeby wyciągniętą rękę nad otomaną do zapalenia światła, opuściła na jego gorące czoło, nachyloną nad nim postać zsunęła do poziomu jego osoby, przytuliła policzek do jego twarzy i puszkiem swej górnej wargi musnęła jego warg. Wiedział, że wypada mu tylko rękę wyciągnąć, a bez wahania wtuli się w jego otwarte ramiona, ale nauczony doświadczeniami smutnemi wolał się trzymać z daleka. Gdyby Antonina zrobiła pierwszy krok, onby nie wahał się wtedy ani na chwilę, czułby się jakby rozgrzeszony w swem sumieniu. To przekonanie jednak pokutowało gdzieś w najgłębszych warstwach