Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/147

Ta strona została przepisana.

tych swoich trzeźwych myśli, odczuwał pewne zadowolenie jako homo sapiens, że on nie jest już z tych, na których złudzenia robią piorunujące wrażenie. Jednak po chwili znów z niesmakiem starał się zapomnieć o wyrozumowanych przeczuciach przyszłości i postanawiał żyć chwilą, która wydawała się być tak pełną słodyczy, miłych niespodzianek i tego błogiego, bezmyślnego spokoju.
Najmilsze mu były szare godziny, gdy po niezbyt nużącej pracy (bo innej by nie przyjął, zanadto był leniwy) zjadłszy obiad smacznie ugotowany przez całą duszą oddaną gospodarstwu Antoninę, kładł się na otomanie, ona zaś szybko i składnie posprzątawszy po obiedzie, siadała w swoim ulubionym, bujającym się fotelu i tak gawędzili do późnego wieczora.
On się z nią przekomarzał, prześladował ją jej naiwnością, niby wyśmiewał się z jej ograniczoności, ale instynktownie odczuwała, że ta jej prostota, a raczej prostactwo, podoba mu się bardzo i stanowi dla niego pewnego rodzaju urok. O swojej przeszłości mówiła niechętnie, a gdy pytał o ostatnie miesiące przed ich poznaniem, prosiła go, aby nie rozdrapywał zagojonych tak cudownem lekarstwem ran i dowodziła mu, że potrafiła w siebie wmówić, że do czasu poznania go i...