Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/160

Ta strona została przepisana.

wiedział, że miał obawy, czy on tak wcześnie wstanie. Znać było, że szczerze rad jest wizycie Stefanowskiego.
Gdy znaleźli się w wagonie, Witold, wyglądając oknem czuł w sobie wewnętrzną ulgę, że oto za chwilę oderwie się od codziennych trosk w mieście, że niejako na jakiś czas odgrodzi się nieprzebytym murem od tego wszystkiego, co przecież wydawało się jeszcze wczoraj tak pełne słodyczy, miłych niespodzianek, (miłe niespodzianki! ha! ha!) i tego bezmyślnego, błogiego spokoju. No, zapewne, spodziewał się, że ten spokój nie będzie wiecznotrwałym, ale nie liczył na tak bliskie, pierwsze objawy zachmurzenia się horyzontu, zwiastuna burzy...
Mróz był siarczysty, jednak otworzył w przedziale okno, gdyż świeżo działające centralne ogrzewanie w wagonie uczyniło tropikalny, na razie w nim, upał.
Rozglądając się po peronie i obserwując panujący na nim przedświąteczny ruch, zauważył zdala damę, spiesznie idącą przez peron i zaglądającą do wszystkich okien wagonów.
Ależ tak, to jest Antonina.
Mimowolnie cofnął głowę z za okna. Co to ma znaczyć? Czyżby nie chciała czasem na przekór mu jechać razem?