Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Akompanjament dzwonków przy chomontach kołysał go do błogich wspomnień sielskich, anielskich.
Olbrzymi dwór u Kręskich oświetlony był a giorno.
Gdy zajechali, Anatolowi przykro się zrobiło, że wraz z ucichnięciem janczarów pierzchły marzenia i że teraz będzie musiał nagiąć się do konwenansów towarzyskich i banalnych rozmów, od których odwykł tak dawno. Tymczasem zaraz na wstępie szczere, wesołe, pozbawione wszelkiego przymusu przyjęcie, jakiego doznał, przełamało z punktu pierwsze lody.
Ojciec i pan domu wycałował go z dubeltówki, mówił mu, jak dawniej »ty«, wprowadził go ostentacyjnie do salonu, gdzie było zebrane większe towarzystwo, przypomniał go pani domu, córeczce, zachwycającej blondynce, Maniusi, którą Anatol pamiętał jeszcze, gdy na niego mówiła »fopiec«, a modląc się używała zwrotów »pi tuleto foje, bon dola toja«. Mianiusia, oczywiście, nie pamiętała go.
Spojrzał na nią z prawdziwą przyjemnością, choć i z pewną goryczą. Ta postać, jak z angielskiego obrazka jasnej blondyneczki o niebieskich, jak bławatek oczach, robiła tak estetyczne wrażenie, że na razie nie mógł od niej oczu oderwać, ale gdy przypomniał sobie, że