Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/28

Ta strona została przepisana.

godnem łóżku, po tej nieprzespanej nocy. Tylko, niestety, rano muszę do fabryki. Ha, ha, i ty chcesz, żebym ja się zastanawiał, czy istniałem przed mojem urodzeniem, gdy ja teraz muszę mieć spokojny sen, aby jutro wykombinować do fabryki skądciś trzy tysiące pudów blachy cynkowej. Przecież to chyba ważniejsze i pilniejsze, bo to bliższe mnie, no i pożyteczniejsze.
— Może, może... powtórzył dwa razy Anatol, ale widać było, że nie zastanawia się nad tem, co mówi.
Wtem dał się słyszeć huk kopyt końskich na pustej ulicy i krzykliwą, chaotyczną rozmowę kilku osób.
Dorożka dwukonna pędziła w ich stronę.
Obaj nie zwrócili uwagi, że dorożka, minąwszy ich, nagle się zatrzymała.
Dopiero usłyszeli za sobą krzyki:
— Karol! Antek!
W dorożce siedziały dwie węgierskie szansonistki, a Kądzielski i Alfi biegli ku nim z wyciągniętemi rękami.
— Wsiadajcie z nami, tylko prędko. Jedziemy do mnie na butlę, — wołał Kądzielski.
Widząc co się święci, Karol uścisnął dłoń Anatolowi i zawoławszy: »Żegnam, rano mam zajęcie!«, szybkim krokiem oddalił się od wesołej bandy.