Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/48

Ta strona została przepisana.

Na dłuższą chwilę i serdeczniej niż innemi zajął się ciemną postacią, która teraz przypominała mu się z odległych czasów.
Acha, to ona!, jak dobrze ją sobie przypomina.
Ta twarz brązowa, te cudne oczy o niebieskawych białkach, te zęby widne w uśmiechu wydętych trochę warg...
Spotykał ją w Południowej Ameryce.
Czy ją kochał?
Ona go kochała, pewnie z parę miesięcy nawet tęskniła za nim, a on...
Dogadzała mu najbardziej ze wszystkich kobiet, które obdarzał pewnem uczuciem, dogadzała mu największą sumą kobiecości, zniewalała go sobie tem poczuciem męskości swojej, jaką odczuwał przy niej.
Wogóle miał do siebie nieraz pogardę za brak stanowczości, za ten babski charakter, o jaki się posądzał.
Przy tej mulateczce pełnej łagodnego kobiecego oddania się, pełnej niewysłowionej słodyczy i bierności, on uczuwał wyższość swej męskiej jaźni i przez to przychylniejszem okiem spoglądał na samego siebie. Gdziła go ta mulatka z jego miękkiem, biernem usposobieniem. Przy niej stawał się innym, pełnym energji i łaskawie pozwalał się rozkochanej