twy. Czytał po angielsku jeden rozdział ze starego testamentu, wyjąty z drugiéj księgi Mojżeszowéj. Po każdem wierszu obecni mruczeli wiersz następny. Słychać było wyraźnie, jak ostry sopran dzieci i mezzo-sopran kobiet, oddzielał się od barytonu mężczyzn. Ta rozmowa biblijna trwała blizko pół godziny. Ceremonija ta bardzo skromna a zarazem bardzo podniosła, dokonywała się z prawdziwie purytańską powagą; a kapitan Anderson sprawujący obowiązek pastora na okręcie, wśród tego bez granicznego oceanu i mówiący do tego tłumu zawieszonego nad przepaścią, miał prawo do szacunku nawet u najbardziej obojętnych. Gdyby się nabożeństwo ograniczyło było na czytaniu, byłoby dobrze, lecz po kapitanie wystąpił kaznodzieja, który nie mógł przenieść na sobie, żeby nie wnieść namiętności i gwałtowności tam, gdzie powinna panować tolerancyja i zebranie ducha. Był to wielebny, o którym już wzmiankowaliśmy, ów mały człowiek ruchliwy, ów intrygant Yankee, jeden z owych mistrzów których wpływ jest tak wielki w stanach Nowej Anglii. Miał już kazanie przygotowane, a że się dobra nadarzyła sposobność, chciał je zużytkować. Kochany Yorick czyżby nie tak samo postąpił? Spojrzałem na doktora Pitferge’a. Doktór Pitferge ani mrugnął, wydawał się przysposobionym do zniesienia zapału kaznodziei.
Ten zaś zapiął poważnie swój czarny surdut, położył kapelusz jedwabny na stole, wyciągnął chustkę, którą lekko dotknął ust i obejmując zebranych kolistem spojrzeniem: „Na początku rzekł, Bóg stworzył Amerykę w przeciągu sześciu dni, siódmego odpoczął.“ Ledwie to posłyszałem byłem, już u drzwi.
W czasie śniadania, Dean Pitferge opowiedział mi, że wielebny cudownie rozwinął swój tekst. Monitory, machiny wojenne, forty obwarowane, torpille podmorskie, wszystkie te wynalazki weszły do jego kazania. Sam siebie zrobił wielkim na zasadzie wielkości Ameryki. Jeżeli się to podoba Ameryce, być wychwaloną w ten sposób, to nie mam nic więcej do powiedzenia. Wchodząc do dużego salonu, przeczytałem obwieszczenie następujące: