tąd nie wydane, które były przyjęte głośnemi oklaskami. Doktór okrętowy, męszczyzna ładny, brunet, bardzo zadawalniająco, oddeklamował scenę śmieszną, rodzaj parodyi Pani z Lyonu dramatu wielce modnego w Anglii.
Po farsie nastąpiło „entertainement“ zabawa. Co przygotowywał pod tym nazwiskiem sir James Anderson? Czy to miała być mowa czy kazanie? Ani jedno ani drugie. Sir James Anderson wstał, ciągle uśmiechnięty, wyjął taliją kart z kieszeni, zawinął swoje białe mankiety i pokazywał sztuki, a jego zręczność nagradzała ich naiwność. Znów okrzyki i oklaski.
Po Happy moment[1] pana Norville i Your remember[2] pana Ewing, program zapowiadał „Boże królową chroń”.
Lecz kilku amerykanów, prosiło Pawła V..., jako Francuza, aby im zagrał śpiew narodowy francuski. Zaraz też mój uległy współziomek rozpoczął nieuchronną „Partant pour la Syrie“[3]. Nastąpiły gwałtowne prośby grona „północnych“ którzy chcieli słyszeć Marsylijankę. I nie dając się prosić, grzeczny fortepijanista, z powolnością która cechowała raczéj, łatwość muzykalną, jak przekonanie polityczne, uderzył silnie w klawisze wydobywając z nich śpiew Rouget’a de l’Isle, było to wielkie powodzenie koncertu. Później zebranie wstało, i zaintonowało wolno, hymn narodowy, który prosi Boga o zachowanie królowéj. Koniec końcem ten wieczór wart był tyle co i inne wieczory amatorskie, to jest zadowolnił przedewszystkiem wykonawców i ich przyjaciół. Fabijan całkiem się niepokazywał.
W nocy z poniedziałku na wtorek, morze było bardzo burzliwe. Przegrody rozpoczeły swoje jęki, a skrzynie swoję przechadzkę po pokojach. Kiedy wyszedłem około siódmej z rana na pomost, deszcz padał. Wiatr się wzmógł, oficer służbowy kazał zwinąć żagle. Parostatek nie mając oparcia, ko-