w szerokich falach, cudnie zielonych i ubranych w pianę. Taki mały wiatr nie mógł sprawiać kołysania. Te falowania były nieproporcyjonalne. Można powiedzieć, że ocean był jeszcze zadąsany.
O godzinie trzeciej i trzydzieści pięć minut oznajmiono trzymasztowy statek z przodu okrętu. Przesłał on nam swój numer. Był to statek amerykański, Illinois, płynący do Anglii.
W téj chwili, porucznik H... powiedział mi, że przepływamy na samym końcu granicy New-Found-Landu, nazwisko, które anglicy nadają wysokim brzegom Nowej-Ziemi. Jestto okolica bogata, gdyż tu poławiają owe dorsze, z których trzy wystarczyłoby na wyżywienie Anglii i Ameryki, gdyby wszystkie ich jaja się wykluwały.
Dzień przeszedł bez żadnego wypadku. Pokład zajęli zwykli spacerujący. Dotąd nie spotkał się jeszcze Fabijan z Harry Drake’m, którego kapitan Archibald i ja nie traciliśmy z oczu. Wieczór zebrał w dużym salonie swoich potulnych zwolenników. Zawsze te same zabawy, czytanie i śpiewy sprowadzające te same oklaski, dawane temi samemi rękami tym samym wirtuozom, których w końcu zacząłem uważać za mniej miernych. Nastąpiła bardzo żywa rozprawa, jako wypadek nadzwyczajny, pomiędzy Północnym a Teksyjczykiem. Ten ostatni chciał „cesarza” dla stanów południowych. Bardzo szczęśliwie ta rozprawa polityczna, która groziła kłótnią, została przerwaną, przybyciem zmyślonej depeszy do Ocean-Time zawierającéj te słowa: „Kapitan Semmes, minister wojny, kazał zapłacić stanom południowym za spustoszenia, których się dopuścił statek Alabama!”
Opuściwszy salon jasno oświetlony, wszedłem z kapitanem Corsicanem na pomost. Noc była głęboka. Ani jednéj konstelacyi na firmamencie. Wokoło okrętu ciemność nieprzejrzana. Okna błyszczały jak szczeliny pieca. Zaledwie można było dojrzeć ludzi służbowych chodzących wolno na najwyższym szczycie w tyle okrętu. Lecz oddychało się powietrzem czystem, a kapitan wciągał te świeże atomy pełnemi płucami.
— Dusiłem się w salonie, — rzekł do mnie. Tutaj przynaj-