— No i cóż doktorze, — zapytałem. — kiedyż jedziemy?
— Dziś wieczór, o szóstej.
— Popłyniemy Rait-Roadem Hudsonskim?
— Nie, Saint-Johnem, parostatkiem znakomitym, drugim światem, Great-Eastern’em na rzece, jedną z tych cudownych machin do przenoszenia, które skaczą z dobréj woli. Wolałbym panu pokazać Hudson w dzień, lecz Saint-John pływa tylko w nocy. Jutro o 5-éj z rana będziemy w Albany. O 6-éj weźmiemy New-York central rail-road[1], a wieczorem zjemy kolacyją w Niagara-Falls.
Nie opierałem się programowi doktora. Przyjąłem go z zamkniętemi oczyma. Na maszynie do podnoszenia, urządzonéj w hotelu dostaliśmy się do swoich pokojów, a w kilka minut tąż samą drogą spuściliśmy sie ze swemi workami podróżnemi. Fiakr za dwadzieścia franków odwiózł nas w kwadrans do portu w zatoce Hudson, przy którym Saint-John okrywał się już dużemi kłębami dymu.
Saint-John, Dean, Richmond, były najpiękniejszemi parostatkami na rzece. Są to raczéj gmachy niż statki. Mają dwa lub trzy piętra tarasów, galeryj, werend, miejsc na przechadzkę. Myślałbyś, że to jest pływająca posiadłość plantatora. Całość ma nad sobą ze dwadzieścia belek rozpiętych, spojonych okuciami żelaznemi, które umacniają wszystkie szczegóły budowli. Dwa ogromne bębny są malowane alfresko, jak bębenki w kościele świętego Marka w Wenecyi. Z tyłu przy każdem kole wznosi się komin od dwu kotłów, umieszczonych zewnątrz, a nie w bokach parostatku. Dobre-to zabezpieczenie na wypadek pęknięcia. W środku pomiędzy bębnami urządzony jest mechanizm nadzwyczaj prosty: jeden cylinder, wał obracający długie wachadło, które się podnosi i opada jak ogromny młot w kuźni i prosty pręt przenoszący ruch do kół mocno zbudowanych. Już tłum przechodniów zapełniał pokład Saint-John’ a. Ja i Dean Pitferge dostaliśmy pokoik, wy-
- ↑ Centralną koléj żelazną Nowego-Yorku.