Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/100

Ta strona została przepisana.

— Aktorzy nie chcieli dawać. — Dyrektor zwiał, proszę pani — usprawiedliwiał się jeden z wieszczów, — my gramy na działy, samopas...
— Tak jest, na działy, — powtórzył cały tłum alegorji, na działy...
Ciąglewicz pytał ich, co grają, nie mógł się bowiem zorjentować w kostjumach.
Byli tu bohaterowie z różnych epok i Strzelcy i jakieś cnoty ojczyste w pomadkowych powłóczystościach i okazowy robotnik, któremu pot ściekał strumieniami po obnażonym korpusie...
— To wszystko dla tego, że na końcu będzie wielka apoteoza...
Maryśka poprosiła Ciąglewicza, by ją przeprowadził do damskich garderób. Chciała jaknajprędzej oddać Janinie pieniądze i iść już stąd...
Piewszy raz w życiu była za kulisami i to nie miejskiego teatru a takiego sobie teatrzyku, w którego sprawy pewno nikt nie wgląda... Dziś mogłaby równie dobrze wstąpić do piekieł i teżby wyszła stamtąd taką samą, jak weszła, ale zawsze...
Przed szatnią artystek stał Smolarski, zapewniający sobie właśnie przyjaźń dyżurnego strażaka, wolnomyślną rozmową.
— Tak, proszę pani, — zawołał, chlupocząc śliną o bezzębne dziąsła, — zawsze się tam znajdę, gdzie nie mam co robić... Mnie samego to dziwi...
Maryśka, zostawiwszy go z Ciąglewiczem, weszła. Były to właściwie nie garderoby, a duże kojce, poprzedzielane papierowym obiciem. Pod ścianami, niby frywolne parodje ołtarzy, stały lustra, otoczone śmieciem aktorskiego użytku. Wszędzie włóczyły się wstążki, szmatki, puszki do pudru. Panował pośpiech powtarzanych ról, szybkich rozmów, kłótni i śmiechów.
Zaś w zwierciadłach, niby w sztywnej wodzie marszczyły się twarze aktorek, podkreślone twardymi sztrychami.
Maryśkę ogarnął wstyd na widok tego wszystkiego. Przemknęło jej przez myśl, że chyba to się już nie wiele różni od publicznego domu...
Słyszysz Zdzichu?...
— Że też się Janinie chce tak szastać i poniewierać...
Zastała ją w negliżu, siedzącą przed lustrem.