Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/108

Ta strona została przepisana.

wstyd śmieje się z porzuconego ciała i skarbów jego najtajniejszych... Czas zabrał się, odszedł, przeminął...
Te wszystkie listy, z których Feluś porobił łódki, odstawiała na razie na bok... A inne pomazał... Niebieska kreska, niby gruba, drżąca żyła biegła przez kartki, to marszcząc się, to prostując.
Nagie przeraziło to Maryśkę... Ogarnął ją tak wielki strach... Możeby gumą wymazać?..
Skuliła się na łóżku. Siennik zatrzeszczał. Poczęła nasłuchiwać... Nigdzie nic.
Zmęczenie mąciło jej oczy. Tłum różnych obrazów dnia wpadał między wiersze, roztrącając je, zacierał... To znów w odchylonej szybie okiennej szedł Sieroszewski z Zatorskim, który kiwał ku nim z gościńca, odrzuconą w górę dłonią. Albo wszystkie listy flotylą dziecinnych łódeczek odpływały w dal nieskończoną, a przed oczyma Maryśki wiła się gruba niebieska linja, niby drżąca żyła, wypruta z samego serca...
Jeszcze raz przecknęła się. Przyniósłszy z toaletki matołka, postawiła go na nocnym stoliku.
Wsypała wszystkie drobne do szpary matołka i pogłaskawszy go po twardej, chropowatej szlafmycy rzekła głośny: — Na powrót Zdzicha...
Pochyliła się i rozmiatając pasmami rozpuszczonych włosów płynące po kołdrze białe łódeczki, zasnęła...