Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/114

Ta strona została przepisana.

czy, o którejby nie miała czegoś rozsądnego powiedzieć, gdy Zdzich wróci.
Co do drugiego... Tak pragnęła schudnąć, aby, gdy Zdzich przyjedzie i obejmie ją w pasie i ściśnie objęciem w łóżku, — aby się zaśmiał!... Jak wtedy, gdy byli narzeczonymi, a ona przyszła do niego pierwszy raz...
Plan Maryśki i w ogólnych linjach i w drobiazgowym rozkładzie godzin byłby świetny, gdyby mogła żyć wedle niego...
Lecz nie mogła!
Sprzeciwiały się temu dobre uczynki, wszystkie rzeczy społeczne i wogóle, cała ojczyzna. Bo tyle się naraz działo, tyle ciągle spadało nowych wiadomości!... Gdzie stąpnąć, tam dzieje się coś, z czem wszyscy winni współdziałać, a przecież niepodobna rozerwać się na sztuki...
Jedni mówią, — najlepiej na dworcu pracować... Niech ci wszyscy, co przejeżdżają tędy, przez to odwieczne miasto, zabiorą z sobą na dalekie trudy, a może i na śmierć w końcu, wspomnienie szklanki gorącego napitku, kawałka chleba, lub bułki...
Ciągnęła do tego Maryśkę Ciąglewiczowa, nawet jeden dzień szynkowały razem. Ciąglewiczowa liljowemi rękami, secesyjnie wygiętemi, podająca kawę, herbatę i pajdy chleba z masłem, w batikowym. szalu na ramionach, — Maryśka w białej bluzce, z czarną krawatką i w czarnej spódniczce fertycznej. Oczywiście bez kapelusza.
Jedni mówili, że „dworzec“, ale nie chciała i nie mogła patrzeć na szyny, na wysiadających z wagonu oficerów i wogóle na cały ten ruch... Zadużo to ją kosztowało, za wiele budziło wspomnień...
Drudzy mówili, — ranni, ranni, ponad wszystko ranni!...
Ranni proszą o gazety, o książki, o odwiedziny, o lemoniadę, o serce...
Było obowiązkiem Felusia codziennie wpychać gazetę do białej drewnianej puszki, na rogu plant i Szewskiej dla rannych z lekturą. Maryśka posunęła się tak daleko, że przejrzała półkę na książki i wszystkie tanie polskie tomiki Zuckerhandla, a nawet niemieckie Reklama (bo gdyż już ranni, — to niemcy tak samo Cierpią, zresztą wspólna sprawa) wrzuciła dla chorych.
Ciągle coś człowiek robił dla innych. W końcu nie wiedział, gdzie się sam kończy, a inni zaczynają...