Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/118

Ta strona została przepisana.

miesz? — płciowy głód przestrzeni... Nietylko że jakieś dotyki, ucieczki, psychiczne oparzenia, niby, jakbym to ja była tą blachą rozpaloną...
— Dlaczego szydzisz, Janino? Przecież w gruncie rzeczy, jest ci bardzo przyjemnie.
No dobrze, — nie o to idzie, ale posłuchaj... Więc historje, wzdychania, duchowości... Powiadam, — nie rycz pan, nie wyj, nie trać rozwagi... I tak, żeby go wypróbować, powiadam, — w każdej chwili mogę panu tyle dać, co każdemu dyrektorowi teatru... Coś mniej więcej, pośredniego między kursem samarytanek, a dmiwierżyzmem... Z kochaniem, — mówię, — zaczekamy... Wył, rozumiesz, wył u mnie całą noc... Padał na kolana, to znów chciał bić, przebaczał, obwiniał, błogosławił, rozgrzeszał... Przecież Karowscy po tej nocy, wymówili mi mieszkanie, możesz sobie wyobrazić... Zapłakał, zaślinił mi cały pokój... Żeby mu powiedzieć, co było... Kto mu urwał coś ż tego dobra, które przecież wcale jeszcze nie jest jego!..
— Możesz tak mówić, bo widocznie wcale go nie kochasz... — Maryśka chciała już odejść. Nikt nie kocha, nikt nie tęskni... — Prowadziła tę rozmowę już tylko dlatego, aby nie potrzebować wychodzić zaraz. Zbierało się bowiem na deszcz.
Na poszarzałym tle nieba wystąpiły gęste kraty okien wyraźnie i twardo, jakby je ktoś na nowo zaplótł i związał. W ich ordzawionych prętach darły się chmury mleczne, pędzące rzadkimi płachtami w jedną i tą samą stronę, z takim szalonym pośpiechem...
— Nie, żebym go nie kochała... Ogromny odpoczynek że nareszcie ktoś na serjo... A nie, — jak przycisk, jak rękawiczkę, jak chustkę do nosa... To się tak ostro zaczęło od tego czasu, gdy mnie widział tam, w teatrze w tej awanturze z wodą, pamiętasz? Widzisz, jak zazdrość pomaga...
Janina, wziąwszy Maryśkę pod rękę przeprowadziła ku oknu. Patrzyły chwilę na przeciwległe blachy dachów, po których jęły powoli stąpać pierwsze czarne grosze zbliżającej się ulewy. Oparła głowę na ramieniu Maryśki: — Ach, żeby mnie nareszcie już ktoś wyzwolił...
Przypomniało się Maryśce, co myślała zawsze, widząc zakratowane okna... Kobieta jest taką gałązką, która słabymi siłami chce się wydostać przez rdzę chropawego żelaza...
Dach już dudnił pod ulewą, maleńkie rozpryski i krople puchem wilgoci padały na ręce przyjaciółek.