Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/124

Ta strona została przepisana.

— A panią, pani Marjo, anektujemy. Tak jest. Zresztą niech pani tylko sama spojrzy, jak ładnie się Adolf rozwija. Będzie pani z niego bardzo zadowolona, jako z nauczyciela. Tu jest mój Adolf od samego początku, — wskazała na gablotkę — a i całe urządzenie tego pokoju, to jego pomysł...
— Istne muzeum, — zaśmiała się przychylnie Maryśka.
W gablotce stały pozbierane z najważniejszych epok chłopca, zabawki, lub przedmioty zatrudnienia. Jakieś kamyczki, japońskie talerzyki, wielki chram prawosławny, wyklejony z papieru, wyroby drewniane, żołnierze i t. p.
— Ten ogromny chram wieźliście państwo z Sachalinu, czy Kamczatki, tak jak stoi?...
— A jakże. To jest chram Św. Włodzimierza. — Karowska wyszła z cienia i skrzypiąc filcowemi podeszwami, stanęła w strudze słonecznej.
Za oknem przesiewały się wciąż promienie gorącego popołudnia przez gęste krzaki i pachniało rezedą. — A wieźliśliśmy, tak jest. Dokoła świata... A to już, — wskazała ręką — zaczął, jak miał lat jedenaście...
Nad stołem, opiętym zieloną bibułą, wisiały szklanne pudła z motylami. Było ich dużo, tak rozmaitych, tak pstrych, iż wyglądało to jakby na ścianie, za szkłem rozpostarte były pionowo, białe inspekta, z których równoległe do sufitu, rośnie sztywna, wielobarwna sałatka. W środku tego nieruchomego roju motyli wisiała podobizna Piłsudskiego.
— Ale nie widzę tu fotografji rodziców, — skoro to już takie muzeum i wszystko jest w tym pokoju, — ździwiła się Maryśka.
— Bo też i niema, — uczyniła radosne odkrycie pani Karowska. — Wzięła Maryśkę za łokieć i patrząc z bezbrzeżną dobrocią, spłowiałymi oczyma po grzędach motyli. — Bo poco mu proszę pani zatruwać młodość, codziennie, naszemi smutnemi twarzami... Widzi pani, jak chłopiec nam się rozwija. Mąż nastawił go na drogę przyrodniczą — i widzi pani...
Pokazywała Maryśce ułożone systematycznie zielniki. Arkusz za arkuszem. Na dole napis łaciński, a przez całą kartkę rozpięta roślina, niby malusieńkie skarłowaciałe drzewo, słomianym kajdankiem przez pień owiązane.
— Rzeczywiście, — rzeczywiście, — kiwała głową Maryśka, — jak doskonale chowany chłopiec!
— Chowany?!... — Karowska tak się ździwiła, jakby wo-