Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/128

Ta strona została przepisana.

śliwiony, bijąc piętami po nizko zwieszonej skrzyneczce, pobiegł naprzód.
Szli za nim wolno, Maryśka swobodna i wesoła, Adolf patrzący samym kątem oka w jej stronę. Postanowiła wykonać zamach stanu...
— Czy to prawda, że pan się przygotowuje do przechadzek z moim synem?
— Tak jest, proszę pani, codziennie. Wypracowałem, plan, ojciec uznał że jest dobry.
— No tak, ale pan nie jest przecież skończonym pedagogiem? Skąd pan wie, że się pan dobrze przygotowuje?
— Ojciec mnie słucha co dzień wieczorem.
Stali na skrzyżowaniu dróg, jedna prowadziła w górę do fortu, druga wysoka na Kopiec, trzecia najgorsza, nieoficjalna, raczej ścieżka, niż droga, zbiegała prosto ze szkarpu w dół, między rozległe łany zboża, mieniące się w słońcu białemi falami połysku.
Maryśka na chwilę przerwała indagację, przejęta wonnym sykiem dojrzałego popołudnia... Zdaleka, niby złoty dźwięk samego słońca, dolatywał głos trąbek wojskowych.
— Więc jakto, — zatrzepotała powiekami, udając, że nie rozumie. — Więc potem do drugiego dnia pamięta pan, czy też powtarza pan sobie, czy jak to jest?
— Nie uczę się, bo przecież pamiętam. — Adolf spojrzał na nią z pod zielonego ronda skautowskiego kapelusza i spotkawszy jej wesołe spojrzenie, spuścił szybko swe gorące, czarne źrenice, objęte zimnym niebieskawym białkiem. — Zresztą gdybym coś zapomniał, mam tu zapisane na kartce.
Wyciągnął z kieszeni na piersi kartkę z zeszytu i podał ją Maryśce.
Na kartce tej, w katechizmowej formie pytań i odpowiedzi, zawarta była krótka pogadanka, z datą dnia na górze i z odsyłaczem do poprzedniej, „mianej“ wtedy a wtedy.
Maryśka, patrząc w twarz Adolfa, przedarła kartkę na dwoje.
— Co pani robi?! — Przestraszył się.
— Niech się pan nie boi... — Chciała zmiąć i rzucić.
— Proszę nie rzucać! Wieczorem będziemy to przechodzić retrospektywnie. Ojciec mnie będzie pytać, jakby był Felusiem, ale wedle kartki.
— To powie pan, że ja wzięłam kartkę.