Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/135

Ta strona została przepisana.

chłopców na głowie, kiedy rozwiązanie nie wiadomo. — Z tym wszystkim zwrócił się do mnie Smolarski, musimy zainteresować kółko najbliższych znajomych... — Pomyślał chwilę jeszcze. — Aha! Nie przewiduje się żadnej pomocy ze strony rodziny, bo albo jej nie mają, albo nie żyją z nią...
Maryśka podziękowała mu serdecznie. Wobec wspólnego kłopotu uścisnęli sobie ręce, przed bramą domu, jak rodzeństwo. Weszła sama na miejsce katastrofy.
Zapach octu, pieczonych ziemniaków, opuszczone story, mrok i spłoszona cisza...
— Gdzie mama?
— Mama leży.
— A gdzież służąca?
— Służąca odeszła.
— No a stróżka nie usługuje?
— Nie.
Wiadomości tych udzielił jej w przedpokoju najstarszy z chłopców. Zauważyła, że z jadalni prawie wszystko było wyniesione. — Wyniesione, czy sprzedane... Wszystko, prócz trzech łóżek malców, starej otomany i biurka. Ani kredensu, mieli przecież kredens... Ani krzesełek wyginanych, — samaby je była może kupiła...
— Kto tu? — przywitał Maryśkę w sypialni słaby głos, wydzierający się z wysokich betów.
Maryśka ujęła Zatorską za zimne spocone ręce i zaczęła pocieszać. Chciała to zrobić dobrze, równo, statecznie. Najlepiej tak, jak ją pocieszał Ciąglewicz. Powtarzała, co on jej był mówił swego czasu: — Wszystko jeszcze będzie jaknajlepiej, wszystko jeszcze będzie jaknajlepiej... — Tylko nie mogła znaleść wstępu i środka perswazji, a sama konkluzja nie robiła bez tego żadnego wrażenia...
Zatorskiej wydawało się, że już umiera.
— Pani droga, — podchwyciła Maryśka, — to zawsze tak, mnie się też wydawało na dwa, trzy tygodnie przedtem, że umieram. To zawsze tak, to zawsze tak...
Zatorska przeczyła głową bezsilnie. Jej mała twarz, zlewała się nieomal w jedno z barwą niepowleczonego jaśka. Na wychudłym nosie błyszczał cienki sztrych połysku, bladych warg zupełnie nie było znać. Tylko oczy, udręczone ostrym światłem, pracowały skwapliwie pod burzą suchych, zmierzwionych włosów...
— A cóż doktór?