Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/149

Ta strona została przepisana.

We wtorki i piątki. To już tak było wiadome, że gdy w te dnie chciał kto Maryśkę znaleźć po południu, to szukał jej poprostu u Zatorskich.
— Tak to pan regularnie ułożył jakoś, że nie wiem co dziś jest, wtorek czy piątek?
— Piątek, proszę pani, — odpowiedział krocząc spokojnie obok. — Piątek to dobry dzień. Wszystkie ważne zdarzenia mego życia przypadały na piątek...
Gorąco było bardzo, mimo późną już jesień Maryśka pragnęła jaknajprędzej dojść pod most kolejowy, przecinający ulicę. Postanowiła spocząć tam w cieniu parę sekund.
— A czy szczęśliwe były te ważne zdarzenia?\
— Człowiek, proszę pani, jest szczęśliwy, gdy ma spokój. Te zdarzenia, mogę to twierdzić stanowczo, przynosiły spokój...
Przyszli wreszcie pod ten most, w siny chłód pachnący smarą i węglem.
Maryśka odpoczywała, podczas gdy górą po torze przewalał szybki pociąg. Powietrze tętniło od huku.
— Niech pan patrzy, jak iskry lecą.
Istotnie aż tu pod most spadał rój czerwonych węgielków.
Pociąg przeleciał i wtedy dopiero usłyszeli oboje głośne wołanie. Że słonecznego obszaru ulicy szedł ku nim przyśpieszonym krokiem jakiś żołnierz, wymachując rękoma.
— He, he! he, he!
Niedaleko za żołnierzem panna Stanisława w ogromnym białym kapeluszu.
Maryśce wszystka krew zbiegła do serca. — Panie, oni w jednym pułku służą z moim mężem!... Jezus Marja, czy aby... Panie, jakaś wiadomość!...
Kałucki kiwał uporczywie, by zaczekali na niego pod mostem. Właśnie wjeżdżał nowy pociąg, długi transport wojskowy. Koła dudniły powoli, głusząc jakąś pieśń obcą, śpiewaną w wagonach.
Maryśka nie śmiała podnieść oczu... Patrzyła z szalonym niepokojem na czerwone iskry ogniste, lecące z góry przez słońce w cień...
— Kiwam na was, — żebyście tu zaczekali, bo się zgrzałem... Ani w domu, ani u Zatorskich... Ani nigdzie... Ale tymczasem widzę, pani już ma kawalera, — śmiał się, całując ją po rękach.