Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/153

Ta strona została przepisana.

— To nie jest podwórze, proszę pani, a stary cmentarz. Możemy skręcić i zobaczyć.
— Czego się balem, — powtórzył, gdy już minęli uchylone wrota muru, otaczającego kościół św. Salwatora. — Nie bałem się, tyłkom się wstydził... Zresztą nie wiem, — sam nie wiem...
Szli przez wilgotne, na pół zgniłe już liście. Rudo-niebieską powłoką zakrywały cały trawnik.
— Tutaj się uczę, proszę pani, na wiosnę i w lecie. Tak głupio człowiekowi bębnić coś, a potem nagle przeczytać starą płytę nagrobka w murze... Niektóre napisy mają przeszło sto lat... Tu zwykle nikogo niema...
Z głośnym szelestem brnęli przez liście, burząc stopami zlepioną ich strugę. Ulatał z niej senny zapach i ćmił stalowy połysk butwienia...
Maryśka przypomniała sobie, że wtedy wieczorem, kościół stał w wieńcu szumiących drzew, lśniły gwiazdy, a miasto tonęło w światłach... Dziś niebo białe, niskie, chyliło się nad kościołem, leniwe krople wilgoci tłukły po gałęziach, a miasto zmartwione się widziało stąd, schmurzone, ledwo trzymające swe kościste wieże pod obfitym naporem ciężkich mgieł...
Stali obok siebie, przechylając się poza mur. Wiatr cicho rzęził u węgłów kościoła.
— Więc tu jest pana „świątynia dumania“... — Nie wiadomo dlaczego przypomniał jej się Pan Tadeusz... Tam też chwali tak poeta te nasze mgły i jesienie.
— Owszem, — odpowiedział Adolf z przejęciem. — Można — by to nazwać moją świątynią dumania...
Gdy już wychodzili, zatrzymał nagle Maryśkę we framudze starych wrót u wyjścia z cmentarza: — Pani się nie obrazi... Pani się nie obrazi... Pani wyjeżdża w świat na ewakuację... Nie wiadomo kiedy się zobaczymy!...
Wargi mu tak drżały, że ledwie mógł skleić te słowa.
— Coś ode mnie na drogę... To można między przyjaciółmi! Bo jest prawo, że jak jedno drugiemu daje nóż, a to drugie zapłaci, to już wtedy nóż nie przynosi szczęścia... Tak jest nawet na Korsyce, — a oni się na tym znają! Pani mi już zapłaciła... Wtedy, gdy byłem na herbacie i nie miałem na stróża... Wraził jej w dłoń, złożony w gładkiej rękojeści nóż duński i nie żegnając się wybiegł pierwszy z bramy.
W parę dni później opowiedziała to Ciąglewiczowi.
— Co mam z tym fantem zrobić?