Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/156

Ta strona została przepisana.

Ciąglewiczowej, o której i tak miała własny sąd aż nadto ustalony.
— Tak, — może ma pani rację, może rzeczywiście z panią, — mówił, gdy schodzili ze schodów, — można nie dojść do rytuału...
Nie poczuwała się wcale do tego komplementu.
Ostatni raz odprowadził ją do Zatorskich. Zaczekał przed domem, aż się pożegna.
— Niech pan sobie wyobrazi nareszcie już i Zatorska ma wiadomości od męża. Zastałam ją w łóżku aż ubraną z tego powodu odświętnie.
Wracali małą uliczką przy plancie kolejowym, mrok już zapadał gęsty, rozzłocone światła latarń błyszczały samotnie.
Zaprosiła Ciąglewicza na herbatę. Może jeszcze przyjdzie Smolarski, — to już dziś ostatni wieczór...
— Jutro o tym czasie, gdzie ja to już będę, proszę pana? — Zamyśliła się nad tym głęboko.
Ciąglewicz patrzył na tor, na szyny, błyszczące w mroku, podobne do zakrzywionych równoległych igieł. Tam i sam płonęło już światło różnokolorowych sygnałów.
W powietrzu słychać było potężne tchnienie maszyn.
Maryśka nie chciała przerywać Ciąglewiczowi kontenplacji. Bądź co bądź uważała go za uczonego... Może akurat w tej chwili układa mu się w głowie jakieś nowe prawo historjozoficzne?
— Niech pani słucha, — mówił, zamykając mistycznie oczy, — jak gwałtownie i zachłannie oddycha przestrzeń dwudziestego wieku... Ile w tym oschłej siły i srogości... Przestrzeń dawniejsza, jeszcze nawet przestrzeń Wielkiej Rewolucji terkotała dobrotliwie grzechotem dyliżansu... — Dziś jak łomocze... O ile głośniej, — o tyle też ciężej jest żyć na świecie...
Czekająca na zwrotnicy maszyna biła ustawicznie potężną falą pary w powietrze.
— Niech pani przymknie oczy. Będzie się pani zdawać, że parowóz robi strasznemi bokami, jak strudzone zwierzę... — Widzi pani te szyny?
Chwiała się nad niemi blada siność wieczoru.
— To jest droga naszych rozłąk, naszych tęsknot... W tej sztywnej formule, witamy się, żegnamy... Świat poznajemy, goryczy nabieramy, serce tracimy...
Stojąca gdzieś na boku maszyna sapnąwszy straszliwie,