Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/160

Ta strona została przepisana.

Wionęło zimne tchnienie zwiędniętego sadu, zgniła jesień miejska, znużony, smutny przeciąg mgły.
Maryśka zapatrzyła się w mały kawałek ogrodu... Kiedyś księżyc tu świecił, dzwoniły liście, bronzowy cień głaskał trawy... Teraz widać było zaledwie tu i owdzie stalowy błysk wilgoci, wicher szarpał ciemności, chrypiąc piachem w rynnach...
— Czy pani niedobrze, — spytał Ciąglewicz z jadalni.
Nie słyszała tego pytania.
Taki jest właśnie mój los, — myślało się Maryśce, stojącej na złość w otwartym oknie. Niech się zaziębię. — Taki, taki... Bez męża, z dzieckiem, na taki czas jechać w nieznany świat!...
Ciąglewicz, nie otrzymując odpowiedzi, powstał cicho z za stołu.
Obciągnąwszy stanowczo kamizelkę, stanął na progu sypialni: — Czy pani jest niedobrze?...
— Ależ nie, nie — odpowiedziała, pociągając nosem. Z oczu płynęły jej łzy duże powolne, ach chyba tak nieszczęśliwe, tak czarne, jak ta noc...
— Miałem był dostać papiery, — a tymczasem...
Wszedł cicho w strugę zimnego przeciągu, który się wiązał przez pokoje. — Widzi pani nie trzeba, ach nie trzeba...
Objął ją nagle szybko, czując pożądliwym jasnowidzeniem uścisku, gniecione słodko ramiona, piersi i żebra.
— Co pan robi?! — Spokojnie wydobywała się z jego objęć. — Co pan robi?!
Zaczął mówić, zachwiany, liczył jeszcze na te tak zwane „upite, nieprzytomne“ słowa...
Leciały w głąb mieszkania z przeciągiem porywającym za sobą świstki, łachmanki z komody, wstążeczki... Jakaś otwarta książka w jadalnym zaczęła prędko przewracać kartkami, jakby ktoś niecierpliwie szukał w dużym słowniku.
Wtem grzmotnęły drzwi przedpokoju.
Ciąglewicz rozluźnił uścisk. Maryśka wyszła w smugę światła.
— Pan mnie przecież nie kocha? — Więc poco pan to robi?
— Pan mnie nie kocha, — mówiła gdy byli już w światłości, w jadalnym pokoju, — więc mnie pan obraża!...
Czekał końca ze schyloną głową, układając rejteradę.