Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/163

Ta strona została przepisana.

Żeby się już skończyły te pożegnania... Maryśka tak chciała jechać! Feluś się niecierpliwił, Ramkie przy oknie oddychał jej na kark tak nieprzyjemnie.
Pociąg wciąż napełniał się ludźmi. Gdzie się to wszystko pomieści?... I ten smród karbolu!
Smolarski przetrzymał wszystkich. Jeszcze nawet przyniósł gorącej herbaty.
Maryśka powtarzała mu swe polecenia tak głośno, by stojąca obok Nastusia rozumiała, że on jest prawym opiekunem całego domu...
— Pamiętaj Nastusiu, gdyby przyszła jaka komisja i chcieli cię —
Nastusia nie bała się żadnej komisji. — Mnie nic nie zrobią proszę pani, co tam biednej słudze, — żeby się zawzięli, to nic nie zrobią.
Jej rumiane policzki błyszczały mimo deszczu i słoty, a ręce, ściągające na brzuchu czarną chustkę, zdawały się jeszcze bardziej czerwone.
— Nastusia da sobie radę, — pochlebiał jej Smolarski.
Zaśmiała się, nadstawiając się bokiem.
Nareszcie konduktorzy pozamykali wagony. Zaczęło się przeciągłe gwizdanie i wymachiwanie maszynkami od dziurkowania biletów.
Wtedy nagle Smolarski nasadził sobie kapelusz głęboko po same oczy i wskoczył do przedziału.
— Co pan robi, co pan robi? — zawołała Maryśka.
— Jadę. Nie zostanę tu... Nie mogę
— Tak, jak pan stoi? — czy pan oszalał?!
— Tak, jak stoję... Ja też chcę wojny, — i nie mogę, tu nie mogę...
Maryśka wymachiwała z okna ku Nastusi, śmiejącej się do rozpuku ze Smolarskiego. Służąca jakiś czas szła wiernie za odchodzącym pociągiem.
Wyjechali z pod szklannego dachu. W wagonach zrobiło się jasno. Powoli ciągnąć jęły wtył zabudowania stacyjne. Jakiś maszynista z wędliną na kolanach, siedzący przy budce, jakieś domy, wagony salonowe i restauracyjne z ślepego toru, — jedno za drugim. Biały śnieg trzepotał w powietrzu tysiącem małych, wątłych skrzydełek.
— Panie, panie! — zawołała nagle Maryśka, gdy mijali zamkniętą kolejowymi ramkami ulicę, — tam zdaje się Adolf Karowski stoi — ten skaut?!! Niechże pan patrzy prędzej!