Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/165

Ta strona została przepisana.
IV.

Maryśka była szczęśliwa, że już przybywają na miejsce... Nareszcie pozbędzie się opieki Ramkiego, — tak czułej i tak nudnej... Pozbędzie się Smolarskiego też... Miała dosyć ich obu. Nawet miała dosyć Felusia...
Babka się teraz zajmie wnukiem... Może go tam babcia ponaucza jakich staromodnych głupstw, ale to się potem szybko odrobi.
Maryśka i takby dobrze nie wpływała na chłopca. Zanadto była przemęczona przejściami i podróżą, trwającą sześć dni i sześć nocy, pełną przeszkód, postojów nieskończonych i trudności... Pełną zapachu karbolu, próśb, błagań, legitymowań się przed różnymi urzędnikami...
Nikt się niczego nie wstydził w wagonie, wszyscy już mieli brudne ręce, czarne paznogcie i błyszczące od potu i bezsenności twarze.
Co chwilę zjawiali się żandarmi i nagle wszystko zawisłe było od tego, co się tam, roi pod korkowym hełmem w głowie takiego feldfebla... Żadna władza nie brała pod uwagę, że Maryśka jest żoną oficera, walczącego gdzieś krwawo za ojczyznę.
Zmęczenie jazdą przybierało już tak zwierzęce rozmiary, niepokój, zdenerwowanie rosły do tego stopnia, że w końcu, — i to było wprost potworne, — obaj oni i Smolarski i Ramkie, zdawali się Maryśce bardzo miłymi towarzyszami... Trzeciego dnia rano z radością zobaczyła naprzeciw siebie