Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/166

Ta strona została przepisana.

ich twarze, jedna trójkątną i szarą, drugą równą i okrągłą... zaś jeszcze później, którejś nocy miło jej już było, gdy Ramkie w poplątaniu ciasnoty, grzał jej łydki twardemi swemi nogami...
Specjalnie jego właśnie nie mogła znosić... Nie chciała sobie tego przypominać... Ale — zdaje się... Zdaje się, że pan Ramkie należał do pewnej zabawy jeszcze w dzieciństwie... Do pewnej zabawy za-szkołą w altanie...
Już przybyli na miejsce!
Świat tu był zamknięty, niebo ściśnięte suchemi linjami szczytów lesistych. A w tym zamknięciu, wyżej i niżej, na zboczach, na stokach, w dolinie, — do samych śniegów przycupnięte dachy śpiczaste... Pilna wieża kościoła na tle sosnowego boru... Jakiś dwór, pawim wachlarzem okien roztoczony u końca aleji... Śniegi puste, niezmylone śladem stopy ludzkiej, — gdzie w lecie kołysze się niska fala górskiego owsa... Gdzie w lecie krwawi się koniczyna, — pochyłość mroźna... Wiatr ścisły przejmujący, — gdzie w lecie nozdrza się rozdymają od wonnych ziół...
Znać tu było niechlujną stopę wojny na każdym kroku...
Drogą, wijącą się pod górę, razem z Maryśką i całą jej wyprawą, doczepioną do podwód, wracających ze stacji walił ogromny i brudny sprzężaj wojenny. Wysokie wozy, dyszące sytnym zapachem chleba. Wory ziemniaków, błyszczących, jak nagniotki przez grube płótno... Drut kolczasty, zwinięty w bębny, niby olbrzymie obok siebie leżące jeże... Ospałe worki z mąką... Poskładane wysoko, jak siano, całe sterty sprasowanych mundurów, z których, niby badyle przedziwne, sterczały spłaszczone rękawy i nogawice... Pękate brzuchy kuchen polowych, jadące bez końca twarde torsy jaszczyków. Mosiężne armaty w skórzanych namordnikach, żółte wozy z pocztą, wielkie zaprzęgi trenu, lub małe górskie wózki, kryte białym płótnem rozpiętem na pałąkach...
Wszędzie, w góry, lasy, doliny pełzły sznury tych białych bud, podobnych zdaleka do szarych, ociężałych wszy...
W mroźnym powietrzu, poganianie, skrzyp drzewa, metaliczna chrypa kół, szeleszczących na śniegu (bo tu w górach zima już była) — zlewały się te wszystkie odgłosy w jeden monotonny trzask... Jakby powszędy, na górach, lasach, dolinach rozpięta była jakaś istność nieogarniona, — której po-