Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/168

Ta strona została przepisana.

ciurów i żołnierzy... Jakiś pierwszy lepszy Ciąglewicz mało sobie zabawki z niej nie robił, dziecko, jeśli tak dalej, wnet ojca swego zapomni, — mieszkanie zostało na łasce boskiej — i taki jest cały dorobek...
Jedyna, w tej chwili pociechę przynosił Maryśce widok ruchu i ludzi, zatrudnionych około wozów... Ach tak, — im jeszcze gorzej jest, niż jej, — jeszcze gorzej...
Woźnice szli za końmi, okryci w szmaty, lub w kożuchy, w kapeluszach górskich, lub w starych czapkach wojskowych, albo w fezach, w brunatnych cuhach, lub oberwanych sukmanach. Górale, lub huculi w kierpciach, które wysterczały ze szmat, na podobieństwo ogromnych obumarłych brodawek. Na wozach mieli tabliczki z napisami przynależności do wsi, czy gminy. Były tam nazwy z całej Galicji od krańców wschodnich, aż po Śląsk.
Pochyleni, krzyczeli wszyscy, prosto w wypięte zady, zrywających się bezsilnie pod górę koników.
Bokami drogi po dwóch, albo gęsiego maszerowała piechota.
Maryśka nigdy nie przypuszczała, jedząc wtedy na Rynku ciastka francuskie z piechurami, że ich na takie trudy żegna i wyprawia. O, — tego wcale nie przypuszczała...
Szli, ciągnąc szyje ku przodowi z szarych, grubych kołnierzy, jak z chomąt...
Feluś ich odkrywał na każdym kroku, całe oddziały, — całe zastępy... To tu leżeli przy drodze w obu rowach, podobni do wielkich szarych klusków, jakimi się tuczy gęsi, to tam płynęli w dolince powolną strugą, niby sączący się żur, — to znów pod kościółkiem pełno ich było między bronią w kozły ustawioną.
Cos splątało się gdzieś na przodzie długiego łańcucha wozów. Jeden po drugim zatrzymywał się, a konie z chomątami aż na uszach, parły na boki... W nagle powstałej ciszy słychać było trzask biczysk o grzbiety końskie, świst rzemieni, — przekleństwa. Wezeł zaprzęgów nie rozplątywał się, a wikłał coraz bardziej, baty świszczały coraz gwałtowniej...
Ludzie zrazu walił tylko konie, a potem tłukli się wzajem po głowach. Naprzecie, podobny do rozciągniętego smoka dygotał niecierpliwie długi rząd samochodów, dysząc białemi chmurami benzyny w chrapy koników.