Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/17

Ta strona została przepisana.

ich wzajemnej młodości, właśnie mija, w słońcu zaczęty, w słońcu skończony...
Maryśka patrzyła ciekawie, jak coraz dłużej i ciężej toczy się niebieska główka z boku na bok, jak coraz wyraźniej gnie się stalowy średnik na gorącym błękicie nieba...
Wahadło upadło w kąt. Jeszcze raz wolno, falując, dźwignęło się ociążale, na środek. I z cichym trzaskiem, w którym słyszeć się już dały luźne sprężyny mechanizmu, stoczyło się znów w drugą stronę...
Ja nie chcę, nie chcę! Boję sią!!! — wrzasnął Feluś ze łzami w oczach. Wypuściwszy kółko z palców, obiema dłońmi zakrył sobie twarz...
— Panie wybuchły śmiechem, metronom skończył swą metę... Profesor Kałucki sapnął radośnie, ukłonił się pustym ścianom klasy, — i tłumnie wyszli, pocieszając przestraszonego chłopca.
— Na chodniku część towarzystwa pożegnała się. Uczennice nie miały czasu, nie mogły, — mamy na nie czekaj ą w domu...
— Ostatecznie zostali prawdziwi grenadjerzy.
— Same pijaki, proszę ciebie, — Kałucki zapominał się stale i w towarzystwie mówił Stanisławie ty, — same pijaki, prawda? — Prawda bąku?!
— Tak, tak! — zawołał Feluś, dla dodania sobie animuszu, ja też będę pić wodę sodową z sokiem! Trzy szklanki!!
— Aż trzy szklanki? — to pękniesz! — Kałucki wziął go za rękę i poszedł przodem, za nimi Marja ze Stanisławą (niech ma, jakbyśmy obie były legalnemi żonami), dalej Zdzich i nauczyciel ludowy, Smolarski.
— Nikt nie rozumiał poco wogóle przyszedł dziś do konserwatorjum, do kogo miał interes i z kim chciał gadać...
Jeszcze dalej, z tyłu za nimi, szła Janina, aktorka, z zawołaniem, czy pseudonimem z epoki Bolesława Chrobrego, czy też z turniejowym godłem, czort tego sam nie mógłby spamiętać, więc Kałucki nazywał ją poprostu „Starą Baśnią“.
Może właśnie dlatego, że była młodziutka i świeża.
— Kupował coś przy straganach, zaś reszta towarzystwa kręciła się za nim bez celu.
— Właściwie, co pan kupuje profesorze i co my tu z panem robimy?!! — Obstąpiły go naraz uczennice.
— Co ja kupuję? — Wziął za czub duży pęk marchwi i podniósł w górę, niby skalp. Blask słońca oksydował przyschniętą na nich ziemię.