Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/18

Ta strona została przepisana.

— Ja tu, panie, moje złoto, skarby kupuję...
— Gruba baba miejska zatrzęsła podołkiem ze śmiechu, inne jej przywtórzyły.
— Ja się tu, proszę panów, wskazał rękami dokoła, — uczę mego starego Krakowa! Tu się on rodzi w marchwi, burakach, ziemniakach, tu siedzi!
— Zbili się w gromadkę, a przekupnie i kupujący, mniemając, że się tam coś stało, otoczyli ich kołem.
Profesor z pełnemi jarzyn kieszeniami, sam czerwony z gorąca, jak marchew, gadał i wiercił się wkółko, ogarniając rozkochanym wzrokiem małe daszki straganów. Gadał żartobliwie... Chciał to jakoś razem zmieścić, objąć słowem i niczego nie pominąć...
Suta małmazja basu gorącą falą sączyła się w drgające powietrze.
Małe daszki straganów z starego gontu, którym czas pobożnej użyczył siwizny... Z których każdy tyle już pomieścił owocu, śmiecia i pracy, że godzien jest, by się pod nim Jezus narodził...
Wydęte, szare parasole, co błyszczą w słońcu, jak chiński jedwab, raczą ludzi cieniem, drobniutko przesianym, a we mgle marszczą się, nito duże kożuchy na kawie... A wieczorami płyną, podobne ciemnym żaglom najcodzienniejszej troski, — w sennie wyglądaną noc...
Daszki, parasole, kije pełne drzazg, śliskie chudą gładzizną, pełne podpory, bójki i grzechu... Kosze, w których skrzypi chrobot dnia i zacięta prężność wikliny, kosze, w których śpią białe piersi serów i różowi się przezroczystą powieką, łomki bruk jajek... Albo w glinianym garnku pod wilgnem niebem liści, cieniuje się połyskliwa fala karbowanego łyżką masła...
Konewki, przewiazane obręczą, jak podwiązką, proste i mocne, niczem tęgie łydy... Beczki bełkocące syrpaniem serwatki i rurkowane fryzury kalafjorów i smukłe palce marchwji i pękate guzy buraków... I te jakieś inne, duże selery, rzepy, jak stare oblężnicze kule, — te całe globusy smaku i warzywnej wonności...
Wszystko to, naprzemian tłoczyło się w słowach i gestach profesora, świeciło w jego oczach malutkich a naiwnie rozkochanych...
Najbardziej dla mnie niepojęta rzecz, — skarżył się nieomal Kałucki, gdy go nareszcie wydobyli z targu i już szli