Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/184

Ta strona została przepisana.

kiem, a niewyczerpany profesor Ramkie opowiadał najspokojniej o swych połowach na antyki, szkło i tkaniny.
— Niech pani to sobie sama pomyśli, — mówił, przysuwając ku niej swą płaską, piegowatą twarz, nakrytą rudym rozdziałkiem peruczki. — Jedno suche, ciepłe (tkanina), — drugie zimne i błyszczące (szkło)... Smak się od tego czuje w ustach... Te rzeczy, proszę pani, to jest życie po śmierci... Już niema tych ludzi, tych potrzeb, a na szkle jeszcze żyją... W taki sposób, to ja mam najładniejsze życie w ręku... Najdroższa, bo już miniona twarz kraju, jest w moim ręku... I ja, proszę pani, nie mam zniszczenia, ani kalectwa... Pierwsza zasada, — całe sztuki zbierać! One są całe a tak używane, tak użyte, — jakby panny... Żeby miłość robiły i pannami mimo to zostawały...
— Co pan wyplata?!
— Co ja plotę, — gwizdał usłużnie bokiem swych szerokich warg, — ja pani to zaraz pokażę!
Przyniósł to zawinięte w ściereczce...
— Ściereczka niepotrzebna, — o proszę!... — Z kolan ku jej oczom wyniósł ostrożnie w obu dłoniach kielich z purpurowego szkła. Palce profesora dotykały ścian kosztownego naczynia, jakby lepiąc się doń i lgnąc.
Szkło się, proszę pani, złotem farbuje, w złocie na purpurę wypala... Ono nie jest malowane! Ach — gdyby ono było malowane to tam, gdzie pęknie, byłyby rysy białe... To jest rzadki i stary okaz. Dlaczego stary?... — Obrócił kielich do góry nogami. — On stał!... Widzi pani, — on gdzieś długo stał!... Ma pani tu, na całej podstawie, tę pajęczynę, — takie niby zakurzone... To nie jest pajęczyna, — to jest używanie...
Gładził te miejsce delikatnie poduszką palca. Maryśka spojrzała mimowoli na tłuste, piegowate ręce profesora.
— Wie pani do czego to jest podobne? To jest podobne do granatu. Owoc granatu... — Przybliżył ku niej swą zwartą twarz, przedziurawioną zielonymi oczyma. — Owoc granatu, to są całe wieki, od greckich czasów... To Grecy dawali owoc granatu zwycięscy, który własną krwią okupił zwycięstwo...
Maryśka patrzyła mu na palce, w których obracał zimny, głucho połyskujący puhar, niby gęsty, purpurowy skrzep krwi...
— Tu go brano, za ten bok... To nawet nie jest wytar-