Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/185

Ta strona została przepisana.

cie, — to szare miejsce, wie pani?... Trudno nawet nazwać wytarciem ten szary wianuszek, — to jest sam czas...
Nagle z szarego nieba z świstem przeraźliwym, jakby się wyrwała olbrzymia sprężyna... Rozległ się huk donośny, jękło całe powietrze...
— Co to jest?! Co to jest?!
Ze ścian posypał się tynk, szepcząc zdradliwie, waga w sklepie aż przysiadła na złotej podstawie, zadrżały wszystkie kłódki, przenikliwy rozgłos ogarnął, zda się, najcichsze złogi mąki i kaszy...
Feluś zakrył głowę ramionami... Ręce profesora drżały u brzegów, postawionego na oknie kielicha, jak białe, spłoszone zwierzątka... Zadudniały kroki i szarpnęły się drzwi ze sklepu do pokoju.
— Ernest, Ernest, — krzyczał stary Ramkie zatłuszczonym głosem, — alles geht zurück! Alles zuriick!
— No to niech tato zamyka sklep!
Znów olbrzymie sprężyny wyrwały się z pomiędzy szarych chmur.
— Niech tato zamyka sklep! Tato jest głuchy?!...
Ulice zaległa grobowa cisza... Domy się, jakby jeszcze bliżej nachyliły ku sobie... A potem nagle zewsząd rozległo się kłapanie drzwi, jęk wrót, dygot żelaznych klamek przy okiennicach, długie piskliwe zgrzyty zamykanych schowków.
Nagle poleciały ulicami ciężkie buty i krzyk: — alarm, — alarm!!
Straszny, urywany rechot zrywał się na górach, przenikał znów, wybuchał... Całe niebo chybotało w falach armatniego huku, góry bełkotały szybkim dygotem karabinowej strzelaniny.
Ni stąd ni zowąd, zaraz za rzeczką wyleciała kupa ziemi w powietrze...
Ktoś pędził po ulicy z krzykiem, że krowę, — krowę zabiło u Fajkosza...
Maryśka stała w bramie, szczękając zębami, mimo, że była ubrana ciepło, już całkiem, jak do drogi... Spakowali coś, piąte przez dziesiąte... Zapowiedziała matce, by jej Feluś nie odstępywał na krok, Ramkiemu, by czuwał nad obojgiem i wyszła za bramę.
Za nią stary Ramkie. — Państwo możecie tu zostać... Gdzie teraz latać, poco guza szukać? Miejsca jest dosyć... I czy pani pozwoli, jeśliby Rosjany przyszły... O to jedno