Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/188

Ta strona została przepisana.

wiele wiedziano... Jakieś oddziały stoją, proszę państwa przed nami, ale jakie?...
Wyszedłszy z apteki pociągnęła Maryśka Ramkiego w stronę szkoły... — Przecież trzeba zobaczyć, jak tam mamę urządzili...
— Niewarto, niewarto, — machał Ramkie piegowatą ręką, ale dał się namówić...
Stanęli na górce. Widać stąd było całą okolicę, góry lasy, parę chudych przełazów między polami i czarny pośpiech strumyka wśród śniegów.
Nagle Ramkie chwycił ją za rękę. — Powieszą nas, uciekajmy!!
Z za węgła wychodził właśnie ku nim sztab oficerów. Prowadził ich najstarszy, w złotym kołnierzu Hełm piętrzył mu się nad czołem, jak złoty rzymski grzebień. Szyję miał pomarszczoną, słowa mu w niej groźnie gulgotały, ręce w wielkich rękawicach, jak na portrecie przodków... Granatowy kubrak, nogi w bufach czerwonych i w palonych butach.
Śnieg skrzypiał mu pod nogami uroczyście i miarowo... Już stanął o dwa kroki... Pachniało od niego fijolkami, cygarem i koniem...
— Mars, — przeleciało Maryśce przez myśl...
Położył jej rękę na ramieniu, — miał śliczne spinki w sztywnych mankietach, — zachrypiał szanownie, lewe kolano wypiął ostro, jak Mefistofeles w operze... Czoło jego rozłupało się na bruzdy, szyszak dziobem złocistym wysunął się naprzód, oczy zapłonęły iskrami...
Maryśka nie rozumiejąc, z pierwszego wzruszenia, zarumieniła się... Ramkie przetłómaczył usłużnie...
Ale dowódzca przeszył profesora takiem spojrzeniem, jakby Ramkie nie był sobą, lecz złem powietrzem... Poczem, jeszcze raz, z hrabskim trzaskiem spinki, rozkiwanej przy mankiecie spoczął swą dłonią na ramieniu bezbronnej i jeszcze raz łaskawie zapytał...
— Ależ oczywiście, — mowy o tem niema! keine Spion... Hiesige Bewohner... — Nawet obraziła się. — Polen...
Wówczas najstarszy skinieniem pochwalił kilka strzałów armatnich pędzących po niebie... Poczem, jakby rozwinął w ręku talje kart... Maryśka zapewne przyszła zobaczyć męstwo swych kompatryotów?... Ma ich tu pułkownik pod