Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/193

Ta strona została przepisana.

— Ach, — nigdzie... Jakieś dwie wiadomości zaniósł, — w końcu nic takiego...
Był strudzony i przemęczony... — To jest nad ludzkie siły... Święte, natchnione zezwierzęcenie... nie mógłby inaczej określić tego wszystkiego... Niech pani patrzy choćby na tego Zatorskiego... Trzeba być posłusznym, trzeba być zerem... Proszę, — Zatorski spełnia „święty“ obowiązek... Tymczasem to nieprawda! — jęczał sennie Smolarski. — Wcale nie trzeba, żeby tacy Zatorscy robili to, co zrobi pierwszy lepszy chłop... Rzeczywiście, po polsku, — kwiat inteligiencji, — hekatomba, — ostatni dukat, wydany z kieszeni nędzarza. Szaleństwo!... I to wszystko odbywa się w obliczu, jakoby nieśmiertelnej zasługi... Tymczasem to nie prawda! Kto ją pamięta, kto ją liczy, tę zasługę!? Ach pani Mario, — to ma być życie, — takie rozpychanie się w przestrzeni przez krew?! Za to ma być nam lepiej? „Zato“ mają wzrastać lepsze pokolenia?! „Zato“ — gorsze nastaną...
Nie chciała tego wszystkiego słuchać... Wogóle, niech się jej dziś nikt nie sprzeciwia... Teraz jeszcze matka wyjeżdża z pretensjami...
— Wpuszczasz do siebie żołnierzy, — rozwalają mi się po łóżku, z pewnością zawszawieni...
W sklepie szaro aż było od mundurów, siedzieli też w restauracji na bilardzie, nieoszczędzając również pufów pani Biernackiej.
Pełno tu było wojaków u młodego Ramkiego w kuchni. Z hałasem zwalili z siebie ciężki gruz rynsztunku. Pachniało od nich kwaśnym zapachem rządowego sukna i żelaza.
Wszystko się pomyliło w domu z powodu tego najścia... Ambroży już niczego niedopatrzył, tylko radośnie się klepał płaskiemi dłońmi po twarzy i biodrach, kury biegały po kuchni... Zuchwały prosiak wszedł aż do pokoju i dmuchał mokrą różyczką ryja na stare mahonie, czeczotki i bronziki.
Ojciec Ramkie odbywał niezmiernie skomplikowane konszachty, w śpiżarni za pokojem, wynosząc w słomianych opałkach chytrze mierzone ziarno...
W końcu zgodziła się pani Biernacka gotować kolację, — ale tylko dla szarż. Żołnierze odbierali ziemniaki, gmerząc ciemnemi, jak łupa, rękami w dużym dudniącym worku...