Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/198

Ta strona została przepisana.

broży nad nim wydziwiał, lepiąc w strwożonej gębie jakieś niedołężne słowo.
— Trup! — krzyknęła Maryśka.
Stary Ramkie razem z obrazami skoczył do sklepu.
Pochylili się nad leżącym. Był to Zatorski... Przewlekli go przez sień na podwórze. Był strasznie ciężki... Leciał przez ręce... I taki długi... Potem przez kuchnię wciągnęli do pokoju.
— Jak panu jest? — Spytała Maryśka, gdy otworzył oczy i utkwił w niej palące spojrzenie. — Jak panu jest?... Mój Boże, — to nic, — nic nie będzie...
— W brzuch... W brzuch... W brzuch...
Sprawiało wrażenie, że nie mówi tych słów, — a same wymykają mu się z ust, niby grube brzęczenie trzmiela...
— Wody panu dać, — może wody?...
Jego sine wargi rozsunęły się na zębach... — Nic, — nic... W brzuch... W brzuch...
Od tego niskiego beczenia cisza się zrobiła w izbie śmiertelna, mimo, że kanonada huczała na ulicy...
Zatorski próbował dźwignąć głowę.
Maryśka, aby mu dodać otuchy uśmiechnęła się, profesor Ramkie łypał oczyma na boki, a Ambroży sączył pociechę przez białe powieki, bokami aż robiąc z napływu miłosierdzia.
Szeroko rozwarte oczy Zatorskiego dziwiły się niepomiernie rozmaitym politurkom, gzymsom i wydętym brzuszkom starej komody... W zagasłym matowym lustrze spostrzegł widocznie całą scenę... Przyglądał się jej i podziwiał zdumionymi oczyma...
Potem odrzucił w tył głowę, zakurzona czarna broda odchyliła się ku górze.
— Boli, — czy bardzo bolj? — pytała Maryśka.
Odetchnął głęboko poważnym, strudzonym tchnieniem. Przechyliwszy się nieco na bok, wyciągnął się wygodnie, — niby na długi sen... Wówczas z kieszeni od spodni zaczęły spadać głucho na podłogę małe, czerwone jabłka, niby wolno sączące się, ogromne, ciężkie krople...
— Cofnęliśmy się? — spytał po długiej chwili Zatorski. Dręczyła go myśl, że nie wie nic, co się dzieje z oddziałem, kto po nim obejmie służbę, którędy idą... Nie miał mapy, — jedna mapa na całą kompanię... Był najstarszym sierżantem w bataljonie... Pewno wnet zostałby podporucz-