Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/200

Ta strona została przepisana.

Biernacka obandażowała rannego, a potem nic nie mówiąc, wróciła do pakowania swoich rzeczy...
— To trudno! Lżyć się nie dam!... Przyszli Rosjanie, — niech się dzieje wola boska... Może obcy lepiej człowieka uszanują, niż swoi... A wy tu sobie róbcie, — głowy sobie urywajcie...
— Albo, niech nam urwą, mamo, — co?!
— Przecież, — Biernacka dygnęła szyderczo, — przecież macie moje obrazy w oknach... Możesz być spokojna teraz, nic się twoim żydkom nie stanie...
— To nie o żydków, mamo, nie o żydków...
— Proszę, — warczała stara, — masz moje obrazy, zabrałaś mi wszystko...
Maryśka wstydziła się powiedzieć matce prawdę... Przez gardło jej to przejść nie mogło. — Że się matka boi tu pozostać ze względu na ukrywanego rannego...
— To nie o żydków, mamo, nie o żydków, — może właśnie o Polaków.
Zajdy już stały spakowane na wózku. Ambroży miał zaraz ciągnąć i wracać z powrotem do szkoły.
— Dwadzieścia lat stróżowałeś i włos ci z głowy nie spadł, to i teraz nic ci się nie stanie...
Pani Biernacka czekała na niego przy rzeczach, już w mantyli. Tymczasem przyszedł wcale nie ubrany. Tak, jak chodził na podomu, w parcianych portkach, w koszuli, bez kabatu... Przymierzał swą nalaną gębę do ręki pani Biernackiej, niby całował i prosił, tłómaczył...
Zaczęła krzyczeć... Tyla lat służysz, idjoto, teraz będziesz wojnę zaczynać?!
Ambroży znów swoje gadanie i z pocałunkiem do ręki... Na brzuch wciąż pokazywał, biadał i przeczył głową...
Zaczęła tupać na niego, czerwona z gniewu i oburzenia... A ten wciąż objaśnia a rajcuje!...
Nie mogła wytrzymać i jakże mu nie da porządnie po papie, po łbie, żeby głupca raz przynajmniej nauczyć moresu...
Płacząc, sukni się czepiając wlókł się za Biernacką do sieni. Słowo mu się jakieś ciągnęło w ustach długie, nieprzerwane...
Biernacka mu jeszcze u wrót po pysku nakładła. Sam gębę nadstawiał, płakał, pod kolana ze strasznym żalem obejmował... Ale, jak tylko wypchali wózek na ulicę, cofnął