Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/203

Ta strona została przepisana.

nicości, za którym gubiły się jego oczy, wśród płotów, ruder i przybudówek gospodarskich.
Cóż tu było widać?... Nic...
Płot... — Miłe drążki, powleczone zielonym futerkiem pleśni, zbite do kupy listwą poprzeczną... To jest płot...
Między słupkami płotu, — nie powietrze i nie nic, — a jakaś równość...
Drabina, przystawiona do otwartego strychu... Drabina... Małe jej stopnie stawały się przyczyną zlotu drobnych i nadziemskich zarazem nadziei...
Cóż może iść drabiną?... Po drabinie wznosi się i zstępuje nie powietrze, — lecz równość...
Łzy mu się zbierały w oczach na widok tych stopni coraz wyższych, coraz niższych, przedzielonych światami powietrza...
Obok drabiny złoty mur kilku sągów wielkich łupek drewnianych. Chciałby, żeby się o siebie potarły, żeby wydały głos... Zaś między łupkami, w szczelinach, bronzowo-czarne powietrze...
Zapatrzone oczy Smolarskiego budowały od nieba do ziemi jakieś niesłychane porównanie tego wszystkiego, z wielkim sągiem drzewa, niby ogromnym plastrem miodu w pośrodku...
Doznawał uczucia nieopisanej skromności na myśl o tych sękach, drzazgach, słojach, włóknach... Ze tak są niezauważone, — a tak własne...
Dalej za szopą, za zakamarkiem, przytulonym do jakiejś ściany... Cóż może być więcej, jak być niczem i być przytulonym do wszystkiego...
Dalej widać twarde piszczele górskich przełazów, chudą pierś pól srokatych i mostek nad strumykiem...
Ach, — jakżeby chciał teraz Zatorski być tym mostkiem, co leży rozpięty na cierpliwych kamieniach ponad jednym brzegiem a drugim... Uniżone drabiny jego istoty, czekałyby, kto po nich przejdzie, — bez potrzeby...
I był wodą, która się leje pod mostkiem, piętrzy na kamieniu i był powietrzem, które milczy wokół samotnych krzaków...
Obudził go wąski zrąb światła w drzwiach. Naprzeciw stał stary Ramkie w czarnych atłasach, nad któremi trzęsła się duża siwa broda... Krągłą opałką słomianą czerpał z wor-