Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/204

Ta strona została przepisana.

ka... Cichy syk ziarna, machając przez powietrze złotym ogonem, sypał się z krążka na płachtę...
Zatorski przestraszył się... Co on mierzy?... Co on mierzy?...
Lecz znów wszystko zaciemniło się w straszliwem pragnieniu. Trwało ono całe godziny, — całe lata... Przez jego żar straszliwy i gorący przemawiali różni ludzie... Miechowska, Smolarski... Jakiś aptekarz, który wymachiwał ceratką od kompresu...
I znów, niby najwyższa waga męki, czy też miara pomsty ostatniej, zjawiał się stary żyd w atlasach. I znów w prostym zrębie światła od drzwi, przelewał z worka na płachtę całe strugi siwego złota, całe grzywy suchej, jasnej wody, ciężkiemi kroplami ziarna szeleszczące...
— Wyrzucić go, wyrzucić!! — krzyczał przerażony Zatorski.--Wyrzucić tego Boga Ojca! Wyrzucić!!!
Czuł na skroni i na policzkach ciepłe przytulne skrzydła...
Głaskano go... Obok siedziała Maryśka, w nogach stał Smolarski. Pogodnym, letnim przewiewem płynęły słowa pociechy...
— Wszystko jeszcze będzie dobrze, — mówiła Maryśka, — zobaczy pan. Niech się pan śmieje z siebie i z tego wszystkiego... Jest całkiem dobrze... To nie żaden Bóg Ojciec, — tylko stary Ramkie mierzy owies... Najprościej w świecie, — nasz stary lichwiarz... W mieście są Moskale, musi im dawać owsa, nato niema rady...
Uspokajała go, jak mogła. Położyli go tutaj, aby go schować... Im samym bardzo przykro, że w takich warunkach chorować musi, między tymi workami i kiełbasami, — on, żołnierz polski, obrońca, ale na wypadek jakiejś rewizji, czy kwaterunku...
— I wie pan?... Pochyliła się nad nim, dotykając nieomal pełną swą piersią jego czarnej brody, — i wie pan?! Nie było wymiotów! Będzie dobrze i panu i nam wszystkim... Jeszcze się będziemy śmiać... Jeszcze się znów znajdziemy, jeszcze razem wypijemy...
Myślała wczoraj nad tem, jakto ich rozmiotło po świecie a jednak odnajdują się... Mówili o tem ze Smolarskim i jakto wtedy Zatorski przemawiał... Jakgdyby coś przeczuwał... Teraz przypomniała to Zatorskiemu...
— Jeszcze sobie, proszę pana, zasiądziemy pod drzewami do jakichś kurcząt i pan i żona się nie spóźni i ja