Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/209

Ta strona została przepisana.

Musiało już być bardzo późno, w domu wszystko ucichło... Ciężkie wozy toczyły się po bruku, wicher rzęził w kominie... Maryśka nie wiedziała już, czy śni, czy marzy?... Wyobraziła sobie nagle, pyszne letnie słońce, wóz pełen worków mąki, zaprzężony w rosłe czarne konie i chłopaka, któremu na kozioł wino podawała...
Nisko, przy łóżku, na aksamitnej poduszce siedział Ramkie, wspierając głowę na jej kolanach.
Mimowoli gładziła ręką rude, nieżywe, włosy peruki... Suche pasma przewijały się jej w palcach, jak długa sierść...
Tak, — to on, ten żydek, to Ramkie nie chciał wtedy... To on... Ciemne rumieńce oblały jej policzki... Skryte łzy zawisły w oczach... Odsunęła jego głowę dość mocno, — jak się odsuwa głowę nazbyt spoufalonego psa...
— Już musi być bardzo późno, — rzekł potulnie profesor...
Maryśka wstała.
Ramkie patrzył na nią z dołu, z pod rudego kłaczka peruki, zielonymi oczyma, drgającymi niepewnie, w pośród okrągłych, jak małe pośladeczki, policzków...
— Napiłabym się herbaty...
Wyszedł na palcach...
Przeciągnęła zdrętwiałe ramiona, odwróciwszy głowę, nie chcąc już patrzeć na sztywny, ciemny uśmiech z pod muślinu...