Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/210

Ta strona została przepisana.
V.

Oto Maryśka siedzi już w dorożce... Zaraz do drugiego fiakra przyniosą za nią resztą rzeczy... I wraca, naprawdę wraca do swego domu!...
Nareszcie wyszli z tego pieca nieszczęść, — bo to wszystko od czasu wyjazdu, — było jednym nieszczęściem!... Bez dachu nad głową, bez własnego kąta, każdy krok podejrzany, i matka, matka, — codzień, ciągle!...
Ale wszystko jedno, — ma nareszcie swój kochany Kraków z powrotem...
Dorożki pogorszyły się znacznie przez ten czas, — pomyślała, gdy nareszcie ruszyli. Co też grają w teatrze, co się dzieje w mieście?... — Zobaczyła z radością stary parkan, zaklejony pstrokatą smugą ogłoszeń, po której chodziły duże cienie zwieszonych nisko gałęzi.
Dorożka wyjechała już na asfalt gościńca przy plantach. Maryśce aż nozdrza rozdęło z wdzięcznej radości... Świat, świat, wielki świat, — gładko, cicho, wygodnie...
— Nie śpijże, Felusiu, wracamy do domu! — Teraz dopiero, gdy dworzec, niby ogromna pieczęć, zamykająca ten czas wygnania, został poza nią, przypomniała sobie, że z pewnością innych żon oczekują na dworcu jacyś mężowie...
Mnie nikt... I nie tylko, że nikt nie czeka, ale jeśli o tem nie pamiętam, to już się nazywa, że jestem niewierna...
Słońce pełnymi promieniami przenikało zieleń plant. Widać było w głębi bombastyczne kształty teatru i czerwone wieże starych murów.
Jechali cicho, równiutko. Maryśka poprawiwszy woalkę