Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/218

Ta strona została przepisana.

Otworzył jej on sam, cicho, na palcach... Musiało się szeptać... Żona dopiero teraz zasnęła...
Postarzał się. Wyglądał, jakby nie mieli pieniędzy... Był bez kołnierzyka...
Na palcach przeszli do salonu... Czekała tu na Maryśkę dawna chwila smutku ze snem przemięszanego, dziś już tak wyblakła!... Tylko jeszcze zostały z niej ciemne plamy starych portretów na ścianie...
— Więc, co takiego, — co takiego?...
— Żona bardzo chora... Nerki... — Usiadł obok na kanapce i zaczął opowiadać, co przeszli...
Cóżby to Maryśka dała za taką „biedę...“ Nie wypadało jej jednak przeczyć, ani też własnych przygód przeciwstawiać...
Ciąglewicz pytał troskliwie o dom, — jak, co zastała?... Że Nastusia właściwie... Przytem spojrzał poufnie swymi orzechowymi oczyma...
Szeptali tak, przy cicho wzdymającej się storze, w gorącem, zlotem powietrzu prawie godzinę... Ciąglewicz od czasu do czasu powtarzał. — Jak to mądrze, jak to mądrze, że pani przyszła...
Wtedy ostatecznie zareagowała już Maryśka całkiem urzędowo: — Byłaby nie przyszła, gdyby wiedziała, że Ciąglewiczowa...
— Ach tak, tak, — westchnął beznadziejnie.
Po drugie przyszła w pewnej sprawie ogólnej, czy objektywnej, czy jak to nazwać, — w sprawie spuścizny po Zatorskim... Właściwie tylko o to...
— Spuścizny po Zatorskim?! — Nie chciał już nic ani słyszeć o tem, ani wiedzieć...
Wyciągnął cały plik papierów, z szuflady, w której leżały równo poukładane teczki, z odpowiednimi napisami...
— Proszę pani, dlatego, że ktoś zginął, poległ, czy po — prostu umarł w końcu, — nie racja jeszcze, aby ludzi zamęczano literaturą dziką, samowolną!... Nonsens!...
Pochyliła się nad kartkami, on za nią, dość blisko... Owiana miłym, jakby ślazowym zapachem Ciąglewicza, błądziła oczami po wierszach...
Pisanie to szło małym, czarnym płotem strofek przez środek dużych kartek...
Ciąglewicz machnął ręką.