Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/22

Ta strona została przepisana.

— To można wszędzie zobaczyć... Niema, ani takiego momentu smutku, ani dolegliwości, ani łajdactwa tak strasznego, w którymby pani nie mogła dojrzeć, między masami żywego żelaza, wśród najstraszliwszych potęg walczących, — tych kilku płateczków białości...
— No i co z tego? — spytała niecierpliwie... Bo istotnie ciekawe rzeczy, czy kto przez takie rozważanie posunął co naprzód, stworzył posadę, dał miejsce, lub wyrobił powodzenie?...
— One są... — Bez przyczyny, bez rodowodu... Bez wytłómaczenia...
Znowu mu w ustach zaczęło chlupać nieznośnie.
— One są znikąd, — mówił. — Nigdzie nie lecą... A teraz, niech pani patrzy na te potwory.
Cztery lokomotywy wysunęły się z pod szklanego wachlarza, łamiąc straszliwe echa.
— Niechże pani patrzy, jak między tymi potworami unosi się ta mała, biała garstka...
— No i co z tego? — powtórzyła, wzruszając ramionami. Wszędzie jest coś ogromnego, a obok coś malutkiego, tu piorun, a tu zapałka, ale co z tego?...
— Za wiaduktem zebrali się w gromadkę. — Ździch postanowił sprowadzić jeszcze jednego swego kolegę z gimnazjum, suplenta, — ale bardzo miły człowiek, ma się zresztą doktoryzować... Pisze ładne wiersze, a mieszka tu niedaleko.
— Jak się nazywa? — spytał Kałucki, jedną ręką ocierając pot z czoła, drugą oparłszy o chude bioderko panny Stanisławy.
— Nazywa się Zatorski.
— Nie słyszałem.
— Oczywiście! To jeden z młodych i absolutnie nikt niema obowiązku... Zresztą wierszy nikt nie chce drukować. Zatorski ma troje dzieci, człowiek całkiem poważny...
Gdy nadeszli z Zatorskim, całe towarzystwo siedziało za stołem w ogródku, oczekując na kurczęta. Pierwsze miejsce zajmował profesor Kałucki, przed nim na obrusie leżały wydobyte z kieszeni buraki, marchew, kalarepa, kilka ziemniaków.
— Tego się nie je... To musi być, — śmiał się. — To jest ozdobą, do patrzenia i wąchania. — Po prawej stronie pani Maryśka, po lewej panna Stanisława. I dalej przeplatanego.