Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/224

Ta strona została przepisana.

Przypomniało się Maryśce, że kiedyś już mówili z sobą w ten sposób...
Cóż to za pociecha, że innym jest gorzej?...
Usiedli na zboczu góry, która sypką, czarną pochyłością spadała w dół. Wysokie krzaki falowały lekko, pokazując białe od słońca spody gałęzi. W dali widać było Kraków mniejszy, niż kupka kamieni.
Niebo, aż granatowe od upału, przechodziło na krańcach widnokręgu w rudą czerwień. Maryśka podwinęła nogi skromnie pod siebie. Ciąglewicz pół siedział, pół leżał, trochę niżej.
Rozmowa rwała się.
Owady, niby brzęczące iskry gorąca, zderzały się w powietrzu, czasem od szosy doleciał tętent koni, czasem od strony Kopca, ze strzelnicy, zagdakał karabin maszynowy...
Ciąglewicz próbował chwycić to, jako zamówkę do rozmowy. — Otóż proszę pani, taki jest nasz czas...
Nasłuchując terkotu wystrzałów skłaniał głowę, niby do ziemi a zarazem prawie i do kolan Maryśki... — Taki jest nasz czas... Ten straszny terkot ostrym swym rytmem odmierza nasze godziny i postanowienia...
Temat ten nie utrzymał się... Maryśka za blisko była wojny, za dużo sama widziała i przeszła... Uważała, że ma poniekąd monopol do mówienia o tych sprawach, zwłaszcza, wobec takiego laika, jak Ciąglewicz... Chętniej już słuchała o sztuce.
— Byłaby to naprawdę „nasza“ sztuka... Pamięta pani? Postawił przed nią jeszcze raz cały ten problem... Moment poświęcenia miłości dla władzy... Batory i Anna Jagiellonka...
Głos Ciąglewicza ściszony i gorący zlewał się z szelestem liści i z trącaniem się pni. Patrzyła na białą bluzeczkę Felusia i różową sukienkę Magdy, jaśniejącą nizko, prawie przy drodze.
— O czem pani myśli? — Poderwało go, usiadł nagle, patrząc jej pilnie w oczy.
Leniwie podniosła powieki. — O czem myślę? Słucham tego, co pan mówi...
Moment poświęcenia miłości dla władzy, dla obowiązku... Tragedja rzeczy, idących w tym samym kierunku, a których odwrócić, zatrzymać, nie można, mimo, że krzywdę czynią sobie i innym... Psychiczna cisza, w jakiej się tego ro-