Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/227

Ta strona została przepisana.

przez koszulę... Była opalona. Skóra jej miała barwę złotej renety, podegrzana w pachwinach, na brzuchu i pod piersiami różową smugą.
Przytuliła bukiet do piersi, aby spróbować kontrastu... Ciemne, zwarte kwiaty rozłożyły się na ramionach, pod szyją i przez piersi, niby matowe płomienie. Wychylała się z pośród nich mała jej twarz i puste, ździwione oczy...
Czemu tego żaden malarz nie namaluje, — westchnęła z żalem... Będzie jej dobrze w tym kolorze... Jeszcze się naradzi z Janiną, — bo teraz napewno Janina przyjedzie, — nie byłyby nerwy Maryśki, nerwami... Jeszcze się poradzi — i może przefarbuje swój kostjum, ten z fjoletowej mory, — na bordo...
Parę dni później, właśnie, kiedy czekała na Smolarskiego, przyszedł wieczorem Ciąglewicz...
Mówił długo ponurym, przydymionym głosem. Miał tylko jedyną prośbę. Męczy go to ciągle, — dzień i noc... Żeby nie cofnęła tego, co mu pozwoliła wtedy... — Niech to zostanie na pamiątkę dobroci pani...
— Nie wiem, o czem pan mówi?...
— Abyśmy sobie, jak wtedy na spacerze, mówili już na stałe, — ty...
Wypatrzyła się na niego, zdumiona...
— Nie przy ludziach, skoro się pani obawia, tylko wtedy, gdy jesteśmy sami...
Nie zgodziła się na to.
W przedpokoju, pod „rajską“ lampą Nastusi, stracił nad sobą panowanie... Objął ją, przytulił...
Widziała tuż nad sobą, nieprzytomną z pożądania twarz jego... Musiała go skarcić... Skarcić radykalnie...
— Czy ja mam, panie Franciszku, ponosić następstwa tego, że żona pańska nie mogła była leczyć się zeszłego roku w Egipcie?!
Odszedł jak zmyty, ale Maryśce nieprzyjemnie było cały wieczór. Zwłaszcza, że Smolarski, który przyszedł był później, nudny był wyjątkowo.
Zamiast cieszyć się, że widzi starych znajomych i wogóle podziwiać Maryśkę, — ciągle się wypytywał gdzie Nastusia, co robi, gdzie poszła?...
— A cóż pan zjadł w końcu na tej Nastusi?!
— Co zjadłem, — zachlupał Smolarski, — nic nie zjadłem...
— Ale ciekawam, — intrygowała Maryśka, — jak to pan