Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/232

Ta strona została przepisana.

— Jacybyśmy byli szczęśliwi, — rzekł, odrazu spotykając jej spojrzenie...
Pogroziła mu...
— Ma pani rację, — mówmy lepiej o dramacie... Tak blisko widzę teraz Batorego, tak z nim obcuję... Wie pani?... Czuję go z sobą wszędzie, czuję go tu między nami... Wielkość, — wielkość...
Wstał i podszedł ku niej. — Niech pani przeczyta tę scenę, gdy panowie polscy stawiają przed królem alternatywę ożenku... Batory jest w kwiecie sił, planów i soków żywotnych...
Pochyliła się nad zeszytem... — To Zdzicha pismo!...
Tak, — obmyślaliśmy razem, ale to miejsce on pisał.
Nie mogła się odrazu zorjentować w osobach... Jakiś Kmita, Maciej z Przeciechowa, Tarło, — wogóle straszni wielmoże (oczywiście pisane wtedy, gdy nie było co jeść). Właśnie czytała wierszowaną, budującą radę Kmity...
— Przecież to brzmi, jak psalm...
I stało się... Gorący pocałunek, na podobieństwo ostrej szpilki, przebił przez kark całą jej szyję i przygwoździł do stołu...
Z przed szeroko otwartych, tuż nad stronicą pochylonych oczu uciekały litery mężowskiego pisma blade i schylone...
Ciepłe strugi objęcia przeszły przez piersi, szybki oddech smagał szyję... W oczach mignęły skrzyżowane na ścianie szable rosyjskie i fotografje oficerów... I Zdzicha między nimi... Obce oczy, rozpłomienione tak blisko, jakby były jej oczyma...
Na ustach piekący ogień pocałunku...
— Nie, nigdy, — nigdy...
Czarne rękawy, zakończone wąskim błyskiem mankietów, zwijały się dokoła niej tak szybko... Nikt nie gwałcił, — ale mięsiste gorąco dotknięć odbierało możność wszelkiej obrony...
— Nastusia, — Nastusia, — jęknęła Maryśka, odsuwając kędzierzawą głowę Ciąglewicza...
— Na Podgórzu, — odpowiedział zwięźle...
Czarna siła, brzeżona lśniącym kantem mankietów, zdawała się napadać ją, pochłaniać i rozwierać zwycięsko... Czuła się teraz rośliną, kwiatem bezbronnym... Rozgięte