Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/233

Ta strona została przepisana.

ramiona trudno już było skurczyć... Uwięziona ręka, nabrzmiewała bezwolnym przebaczeniem...
Maryśka wywijała głowę z czarnych ramion roskoszy... niby z chmur ku światłu, szepcąc: — Kiedyindziej, kiedyindziej...
Nagle uczuła wyraźnie, że zostały odpięte podwiązki...
— Cóżto?!
Ciąglewicz przypadł do jej stóp...
Zerwała się i pełna godności, przeszła do sypialni... Oparłszy się o drzwi od pokoju Nastusi, w pobliżu kanapy, na której spał Feluś, czuła się bezpiecznie...
Przyszedł tu za nią... Przywlókł się raczej, skruszony, — jak na ścięcie... Żebrał...
Żebrał oczami, każdym ruchem... Uklęknął przy niej, z głową pochyloną ku ziemi, powtarzając potulnie kostkom parkietu: Dlaczego, dlaczego, — dlaczego?...
— Bo nie... — Mogłaby teraz głośniej krzyknąć, Feluśby się obudził i byłaby ocalona... Ale jakiś dreszcz zamykał jej gardło, szeptała więc tylko z rzewną, jęczącą prośbą: — Feluś, Feluś, — Feluś...
Ciąglewicz zaś przepraszał, potulnymi objęciami oplatając jej uda...
W tem skrzypnęły za nimi drzwi, — przeraziła się, nie wiedząc, że to on je popchnął... Pociągnął ją do pokoju Nastusi... Zamigotały w oczach Maryśki złocone kulki na poręczach łóżka...
Delikatnie i stanowczo ściągał z niej odzież... Z elegijnym żalem, jakby na wieki się z nią rozstając, patrzyła Maryśka na części bielizny, spadające na podłogę...
Aż wreszcie, prawie nagą, pokrytą gęsią skórką, drżącą z zimna — zwyciężył...
Chciała go odprowadzić do przedpokoju, jakoś to wszystko pogodzić z dobrem wychowaniem. Nie mając nic innego pod ręką, odziała się w szlafrok Nastusi...
— Nie, nie, nie kładź tego, — ja sam wyjdę...
— Muszę przecież drzwi na zatrzask zamknąć...
Było już późno. — Ciąglewicz śpieszył się... Stali w przedpokoju, oboje sini w świetle tej dzikiej lampy. Maryśka była bardzo smutna... Ciąglewicz leniwie pasł jeszcze zmęczone wargi gładkością jej ramienia...
— A wie pan, jaki dziś dzień?...
Nie wiedział, do czego to zmierzało...