Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/234

Ta strona została przepisana.

— Dziś piątek.... Podobno wszystkie ważne wydarzenia pańskiego życia odbywają się w piątek...
Uścisnął ją serdecznie, zamiast odpowiedzi...
— Ale jeszcze jedno, jeszcze jedno, panie Franciszku...
Stał gotów do drogi, z piaskową narzutką na przedramieniu, z zeszytem i słomkowym kapeluszem w ręku...
— Bo, — ukryła twarz na jego wyniosłej piersi, — bo nie wiem, czy z tego nie trzeba się będzie spodziewać małego Ciąglewicza?...
Poważnie, tak, jakby stał za stołem w bibliotece przy katalogach, zapewnił ją, że nie... — Wszystkie gwarancje...
Wtedy przygarnęła do siebie jego głowę i pierwszy raz, mocno, serdecznie ucałowała w usta...
Cóż teraz pozostawało na jutro, pojutrze i na przyszłość?!...
Godność, — albo łzy... Lecz łzy nie chciały płynąć...
Próbowała płakać zaraz następnego dnia rano, tak szczerze, tak serdecznie, — napróżno! Była nawet w tym celu w parku krakowskim nad „swym“ jeziorkiem przy łódce... Ale łzy nie chciały płynąć...
Nasłuchiwała też pilnie wyrzutów sumienia... Lecz wyrzuty sumienia nie zjawiały się, ani na widok fotografji Zdzicha, ani na widok całkiem zresztą wesołego Felusia...
Mój Boże, — myślała Maryśka, plącząc Batorego z własnem życiem i z Lady Makbet, — mój Boże!... Szczęśliwa taka Lady, zabiła kogoś i rąk domyć nie mogła, — a tu mnie przecież honor przepadł i nic, nic nic, — ani łez, ani wyrzutów żadnych...
Nawet rano miała większy apetyt, niż dawniej... Fizjologja, ta straszna fizjologja!... „On“ powiedziałby, — trzeźwość codzienności.
Jednak jest się wprost potworem... Co za rada?... Jakie wyjście?
Jest jedyne wyjście, — godność, godność, i jeszcze raz godność... Tym pancerzem pokryje się jadowite wnętrze grzechu... Ten pancerz nie opuści teraz Maryśki...
Stateczność, dokładność i godność...
Po kąpieli zwłaszcza, gdy żadnych fizycznych, ani chemicznych śladów być nie mogło, uczuła Maryśka całą surowość podjętego brzmienia... Przedewszystkiem „on“, on to uczuje...