Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/252

Ta strona została przepisana.

Jakgdyby czerpał wszystkie myśli z trzech ciężkich wałów, w które układał mu się tłusty kark... Bo fałdy te, to bladły, to nabiegały purpurą...
Zatorska była przekonana, że zachodzi jakieś nieporozumienie i że fejletonista poprostu niepamięta... Do redaktora miała o wiele większe zaufanie. Wszak to on pisał ów artykuł na imieniny Wodza, na cześć iMci Pana Brygadjera... Była to pierwsza rzecz, którą czytała po śmierci męża...
Nareszcie zobaczył ją wybałuszonymi oczyma, które świeciły tłusto i jasno, jak okrągłe odcedzone żółtka...
— He he, wiersze? — śmiał się donośnie — wiersze, w tych czasach, gdy światy się walą?!... — Pani ma głowę do wierszy?... Bo ja nie...
Na potwierdzenie tych słów trząsł opalonym podgardlem, które wylewało się z otwartego kołnierzyka a la Słowacki...
Wyjaśniła, o które utwory jej chodzi.
Nie wiedział, stanowczo nie pamiętał... Podrzucając brzuch pchnięciami sparaliżowanego kupra, tocząc niechętnie złotym żółtkiem spojrzenia, wyprowadził ją.
Ale dotarła do samego źródła, do wydawcy i właściciela... Siedział w osobnym pokoju, w szarej alpagowej bluzce, w białej krawateczce pod zmarszczoną szyją, pulchny i świeży, jakby jakiś dzierżawca na wsi, w altanie, czekający na maliny z kwaśną śmietaną...
Oznajmił jej, że to nie te czasy i coś o niemoralności...
Nie wiedziała, czy już ma odejść, — odejść z niczem?... Powróciła znów do fejletonisty... Pąsowy wstyd oblewał jej policzki, sina delta żyłek nabrzmiewała coraz silniej na błyszczących skroniach...
Po długich ceregielach, między jednym kopnięcem skrytki a drugiem, wśród zardzewiałego zgrzytania drutów, na których z drugiego piętra spuszczano w dół szufladkę, — wynalazł skrypt...
— Owszem jest, — rzekł. — I pójdzie... Damy to... Tylko musiało się poprawić w paru miejscach...
Zatorska, uśmiechając się cichutko, przez jakieś białe mgły, któremi zasnuły się jej oczy, wzięła mu odrazu z szarych, zimnych, jak kolki palców, cały rękopis.
Otworzył szeroko usta, pełne czarnych dziur. Ona zaś, przyciskając zeszyt do piersi, niby zranioną ptaszynę, — wyszła bez słowa pożegnania...