Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Łuk.pdf/275

Ta strona została przepisana.

Zabawa prysła i już nie dało się jej skleić. Nareszcie Stanisława dała hasło do odejścia, Pożegnali się wszyscy naraz i wyszli.
Maryśka, oparłszy głowę na krawędzi stołu, między tortem a pieczenią, płakała...
W słodkiej woni orzechowego tortu i w mdłym zapachu cielęciny, myślała z rozpaczą, — że tak już zawsze będzie...
Nawet nie słyszała, kiedy wrócił Ciąglewicz.
A gdy objął ją gorącemi dłońmi przez piersi, wyciągnęła ku niemu obie ręce. On jeden mógł ją jeszcze wyzwolić z smutków tego wątku... On, któremu oddała wszystko, winien był pocieszyć ją i ukoić...
Tymczasem Ciąglewicz, upojony tryumfem, komplementami i winem porwał ją i zgasiwszy światło, przeniósł na łóżko.
— Nie płacz, nie płacz, nie wolno ci płakać inaczej, jak ze szczęścia, mnie cieszą twoje łzy...
Zimnymi palcami rozpinał haftki, ściągał z niej odzież.
Zdawało się Maryśce, że się w głąb zapada, że rozbierają ją chyba — na szafot... Chciała, by ją powoli, słodko przepraszał za jej niezmierną dobroć, on zaś wstrząsał brutalnie jej ciałem i bódł je twardymi mankietami.
— Teraz jesteś moja... I żeby przez to miał ktoś umrzeć, — jest mi to wszystko jedno... Jesteś moja!
Och tak, czuła się więcej, niż jego, — czuła się rzeczą... Z niewolniczym podziwem patrzyła na gwałtowne ruchy Frana i twarz, jakgdyby nabrzmiałą zachodem słońca...
— Nie wolno ci się opierać, — śmiał się zuchwale, pochylony nad nią. Puścił jej szyję, objął sklepionemi dłońmi całą głowę, zrzucając z palców długie pasma włosów...
— Ręce jego napotkały ów nieśmiertelnik, który wpięła była...
Wyplątał go teraz z ciemnego promienia i podniósł ku oczom. Sztywne, elastycznelistk i kwiatu gięły mu się w palcach. Szeleszcząc sucho i błyszcząc, niby matowa, blado-niebieska gwiazda...
Maryśka rzekła cicho: — To jest kwiat mego życia taki malutki i taki blady...
Ciąglewicz tuż przed jej oczami zgniótł małą szypułkę, a strzępy rzucił na pościel.
— Nie masz swego życia, słodka kobietko, tylko moje...